środa, 2 listopada 2016

królowa fitnessu

W międzyczasie z okazji długo wyczekiwanego długiego weekendu postanawiam zostać królową fitnessu. W ramach zrównoważonego rozwoju i zdjęcia ze świata odpowiedzialności za mój dobrostan.

Okazuje się, że używając wszystkich licznych w domu sprzętów hi-fi, poskładanych przez Boskiego Andy'ego, można uzyskać taki beat, że mało szyby nie wylecą. I na kazdym piętrze i w każdym pokoju, z niesamowitym wzmocnieniem dolby system, a nawet surround, gra to samo. I z kolumien wielkości lodówki.

Dyskotekowe szaleństwo ogarnia i dzieci. Z zamiłowaniem przez wifi puszczamy Coldplay, a równie często Sia śpiewa o swoich Cheap Thrills. 

Odkrywam, że nawet jazda na mopie w godzinach nocnych może być wzbogacona o zumba dance, jeśli do telefonu przypnie się słuchawki i zapuści hity, które z dawnych lat przypominam sobie. Daft Punk oraz starszy znacznie Charles & Eddie. A nawet kompletnie odmóżdżające Safri Duo.

Poniedziałek, który jest ani dniem powszednim, ani wolnym, zaburza nasz odlot w stronę zdrowia i ruchu. Proza życia woła głosami domowników, że sprzątanie. Przesprzątawszy i przegotowawszy przy pop bicie dwa wieczory, oświadczam rodzinie, że odtąd nie będę już sprzątać i mogą sobie sami. Pół godziny póżniej wylatuje mi skutecznie dysk. Ale nie dysk z muzyką, tylko w odcinku lędźwiowym kręgosłupa.

Porażona w zakresie ruchu oraz porażona swoją słownością, nie wiem. Czy nie opłaca się postanawiać żadnych radykalnych zmian w stylu życia, czy mówić rzeczy nieoptarznie. Ile bym dała, by móc pozbierać pranie. O innych, jak noszenie Plusa, nie wspomnę. Każda też rzecz, która spadła na ziemię, pozostaje stracona.

Z wyrazami bólu
Wasza fitness queen bez dysku
Niby że wesoło, ale dziś płakałam i tylko trochę dlatego, ze Dzień Zaduszny.

sobota, 15 października 2016

chirurgia estetyczna

Z Grzybkiem ostatnio byłam na zakupie w tzw. galerii handlowej w sąsiedniej wiosce, na wlocie do wielkiego miasta, z którego się dopiero co wyprowadziliśmy. Galeria posiada aptekę, gdzie można drogo kupić leki. Jak również delikatesy, gdzie można przepłacić za włoską kawę (haniebnie podrożała w ogóle po wakacjach). Pomiędzy nimi pepco z odzieżą, która się rozleci po dwóch praniach i słynny na niniejszych łamach lumpeks, gdzie odzież trwalsza (ale zagrożona angielskim bedbugiem) i gdzie dziś nabywam fantazję Greensleeves na płycie za dwa złote.

Potem jeszcze słynna niemiecka sieciówka, w której można taniej kupić drogie leki z apteki obok. I dostać papier toaletowy i jedzienie dla kota. Perła w koronie - to sklep dla artystów, który przeprowadził się razem z nami z centrum na wioskę. Tylko ja już nie mam czasu na akryle i werniksy.

Ale nie oo tym. Wówczas na zakupie zachciało nam się obojgu niemiłosiernie siku. Przebąknęłam coś o drzewku i lepszej sytuacji syna, bo on pod drzewkiem to spoko. I wtedy Grzybek mówi: Mamo, ale przecież tu jest toaleta. Pamiętasz? Tam, gdzie sobie robiłaś operację plastyczną. 

Oh my. W końcu rozumiem. Obok kosmetyczki na piętrze, gdzie robiłam sobie hennę, zostawiwszy miesiąc temu wakacyjną całą trójkę na dworze. I znaleźli mnie razem z Plusem i wózkiem po upływie 15 minut, gdy właśnie wyszczypywano mi brwi i nic nie mogłam zrobić poza słuchaniem narybku za drzwiami.

Dobrze, że nie jestem nikim sławnym, bo już by poszło na nagłówki, że po botoksie i kolejnym podciąganiu skóry - pępek mam już na czole.

piątek, 14 października 2016

Suita G-dur na wiolonczelę

Zajeżdżam pod sklep, myśląc, że nie mam siły iść na wieczorny zakup ponownie, do trzasku butelek i lodówek z serami. Że powtarzalność spraw wszystkich zostawia czasami człowieka bez tchu. I że ręce do tej monotonii otwierać tak trzeba, jakby się witało przyjaciela, przechodząc raz po raz przez własną śmierć, przez wszystkie "nada", "nada", "nada" - by na szczycie góry znaleźć także "nada".

I wtedy pani w radio bardzo classic zapowiada suitę numer jeden na wiolonczelę Bacha. Tą samą, która trzymała kapitana Russela Crowe na majestatycznej HMS Surprise, gdy grali wieczorami wraz z przyjacielem lekarzem okrętowym. Z którym się kłócił na śmierć, a potem godził na życie i gdy ten zachorował, przerwał dla niego pogoń za.

A ta suita, odtwarzana przeze mnie wielokrotnie jak zażywanie tabletek od bólu głowy przez Goździkową, trzymała mnie przy zdrowych zmysłach przez ostatnie tygodnie. Gdy okazywało się, że z bólem tkwimy w naszych samotnych wyspach, dopóki się nie przekopiemy kanałem, czy mostem, czy powietrznym jakimś tunelem z cichym znakiem pokoju.

I po tej suicie wyjdę zaraz z auta i kupię wszystko, i sobota nas zastanie śniadaniem.

Niech czytelnik nie smuci, że smutno piszę - ja próbuję się zaprzyjaźnić z każdą porą życia, a część z tego jest szara, a inna - bajecznie kolorowa. Szarości też jest aż do zachwytu.


--Sent from my iPhone

czwartek, 13 października 2016

potrawka (z) kota

B pisze mi, czy oszalałam, że jem parówki. Zastanawiam się, że chyba faktycznie coś ze mną nie tak i może cały cywilizowany świat nie bierze ich do ust. Zimno się zrobiło i czasem by człowiek chciał coś ciepłego na szybko rodzinie, z zawartością mięsa 90 procent. Fakt, nigdy nie zastanawiałam się, co jest w tych pozostałych 10 procentach i myślałam, że dwa razy w tygodniu ujdzie z ketchupem.

Toczy nas wirus, ze mnie bardziej przeszedł teraz na Boskiego. Z powodu wygaszenia do minimum czynności życiowych, by organizm zwalczył problem w zarodku, odczuwam wielką potrzebę działania. Muszę wynieść szafę biblioteczną, której kominiarz chciał wlepić mandat, bo stoi na oknie inspekcyjnym kominka. I w razie samopodpalenia sadzy do temperatury 800 stopni Celsjusza, spłonie na rozrzażonych drzwiczach, a z nią cała chałupa i my. Przenoszę więc graty i robię wielkie remanenty, by pozytywnie zaskoczyć Boskiego i zrobić na nim wielkie wrażenie moim ogólnym ogarnięciem (dla odmiany od pewnego jego braku).

Przesuwając łóżko o 20 cm zaledwie - powoduję katastrofalne połamanie ramy. Mimo że to wina łóżka (nowe, lecz kruche ogromnie), wina spada najpierw na mnie i pozostaje tym wielkim wrażeniem, o które nie do końca mi chodziło. Trzeba spać na podłodze, na materacu i tym, co zostało z łóżka.

Kot, rozumiejąc nasze jesienne walki, wpada wieczorem do salonu z myszą. Mysz jest półżywa, ale nie da się jej odratować, bo kot kompletnie nie łapie niuansów etycznych. Mam ochotę ustrzelić kota z nieposiadanej wiatrówki (a gdybyśmy mieszkali w Nebrasce, miałabym i flintę). Potem myślę, może czytał wpis o parówkach i przyniósł prawdziwe mięso ze wsi.

piątek, 7 października 2016

coś na piątkowy wieczór

Dziś znowu wieczór we freszmarkecie. Taki jakby rytuał jesienny, zwłaszcza że nie mieliśmy z Plusem fury, by jeździć za dnia. Więc po ciemku sama. Zauważam, że przychodzą ludzie po coś na wieczór. Ja też w sumie po to (poza parówkami z szynki na śniadanie)*.

Patrzę, jak panowie w różnym wieku przechylają głowy przed lodówkami z piwem, jakby byli właśnie w Tate Modern i próbowali dociec, co autor miał na myśli. Niektórzy zdecydowanie do półki wysokoprocentowej, gdzie już tylko obsługa sklepu sięgnąć może. Patrzę na ubogie przystawki do palety napojów. Jakoś najbardziej mi żal, gdy pan z małą żołądkową gorzką nabywa 4 litry coca-coli. Myślę, jak gorzka musi być ta żołądkowa i jak gorzkie życie, że tyle aż cukru z dwutlenkiem węgla i kofeiną, by jakoś przełknąć piątek, wieczór i październik.

Kilku klientów sklepu, raczej 60+ i 1,5 promila +, przygląda mi się bacznie i uśmiecha, gdy wybieram z lodówki piwne zero procent. Jeden nawet nawiązuje dialog. Co bym mu poleciła na dzisiaj. Myślę szybko, że nie wiem, bo wzięłam łososia na zimno, z którego zrobię szybkie suszi bez wodorostów, których na wiosce brak.

- Tu jest coś gotowego do podgrzania na ciepło - odpowiadam, pokazując na półkę z garmażerką, bo nadeszły chłody.

- Ale żona mnie zostawiła - mówi on.

W głowie po neuronach z prędkością światła biegną mi impulsy - czy to oznacza, że on nie ma gazu i kuchenki, by podgrzać; czy wie, że ona miała powody, gdy promile może nigdy nie wietrzały; czy warto mu o tym mówić? Aż w końcu wniosek: należy z patologicznej empatii ewakuować się w stronę kasy.

W drugim sklepie, gdzie także dzwonią butelki, dokupuję sos sojowy.

- Współczuję pani, że tak długo tu pracujecie - mówię do kasjerki.

- Och nie, ja tu odpoczywam od dzieci, bo psychicznie nie idzie z nimi wytrzymać. Na trzecie mnie nikt nie namówi.

Jakiś smutek na piersi mi siada, że przecież dzieci to akumulatory miłości, w odróżnieniu od lodówek z piwem i połamanych historii na paragonach we wszystkie wieczory tygodnia. A potem myślę, dzieci urosną i ona może zrozumie, że nie są, nie są skaraniem boskim ani niczym takim.

Idę jeść domowe suszi. Zaraz dołączy Boski, o ile wstanie po jajecznicy zjedzonej na pierwszą kolację i po usypianiu Plusa. Znaczy po tym, jak Plus wytrwale usypia swojego wykończonego dniem Tatę.

*Disclaimer: pisanie przeze mnie o parówkach nie stanowi produckt placementu, nie uczestniczę w AdSense i nie mam (jeszcze) zysków z reklamy.


wtorek, 4 października 2016

niedoszłe parówki z fresza

W nagrodę za wytrwałość przy posmarkanej Skakance (powinna po operacji nie chorować!) miałam jechać na koniec dnia po parówki do fresza. Fresz bowiem na wiosce jest czynny do 23, zupełnie jak w mieście. Myślałam, że sprawdzę, czy świat nie odleciał na skutek wichury. Ona obudziła mnie dziś nad ranem szuraniem za balkonem, które brzmiało jak szukanie zgubionego kółka od auta w pudle z klockami lego. Nikt jednak się nie bawił, więc nie wiem, co szurało.

Wczoraj późnym wieczorem, gdy wracałam autem z dwoma bochenkami chleba, trwał już opad ciągły. W opadzie drogę na zakręcie przebiegł mi szczur. Niezwykle szybko zmierzał w stronę kościoła; przez furtkę i dalej w stronę remontowanego obecnie portyku. Nie wiem, czy czekała na niego z ciepłą kolacją mysz kościelna, ale zrobiło mi się smutno, że takie ma życie pod psem.

Kolory jeszcze umiarkowane. Stwierdzam za to zdecydowany brak grubszych spodni. Termometr w aucie pokazuje dziesięć stopni. Te dziesięć stopni przenika do szpiku kości przez cienkie spodnie dresowe i inne odzieżowe pamiątki lata. Jak się z tym oswoić, jeszcze nie wiem, ale wiem, że co roku zadaję sobie to pytanie.

Nie daję rady dziś powtórzyć eskapady. Szkoda mi szczura, którego nie spotkam. I smaku parówek na śniadanie mi szkoda. Nie mając siły szukać ciepłej odzieży, wybieram resztkę z dnia na pisanie.

sobota, 1 października 2016

nasz dom

Wykopuję berberys. Wsadzam różę i wrzos. Coś robię. Coś robimy razem z Boskim. Cali w tym. Tu czynności mają początek i koniec. Z masy problemów i braków odpowiedzi, razem na naszej rybaczej łódce o czymś decydujemy. Hortensje do cienia. Kalina koło furtki. A winobluszcz na płot. Liście już różowieją. Jesień oznacza kolory, uświadamiam to sobie. Coś się kończy, a coś się zaczyna. Ciemne ranki, ale nowe barwy za oknem. Mniej nas na zewnątrz, za to więcej w środku.

Myślę o takim płocie dla naszego domu, którego nikt nie sforsuje. Który nas szczelnie odgrodzi. Na zewnątrz będą mogły szaleć wichury absurdu, do środka nie wpuścimy nic. Po tak długim czasie życia w przeciągu, gdy do środka wpadało wszystko i wszyscy, tratując to, co tylko nasze i nie umieliśmy się przed tym bronić.

Wychodzę też z Plusem na zakup. I znajduję ich. W lumpeksie bardzo angielskim, który łączy nas duchowo ze światem za Kanałem la Manche. Gdy widzę, jak wielka jest ich uroda i jak ogromna delikatność i kruchość, serce zaczyna szybciej mi bić. Ceny poprzylepiali im na sercach, każdemu oddzielnie. Trzeba ocalić ich przed rozbiciem. Co, jeśli jakiejś kobiecie wpadnie w oko ten tata z noworodkiem w ramionach, bo taki opiekuńczy? Albo komu innemu mama z córeczką, bo takie do siebie podobne? A może jakaś dziewczynka poprosi mamę tylko o dwóch braciszków?





Nie mogę się na to zgodzić. Wyskakuję z kasy bardzo słono, bo figurki są nowe, a potem pakują mi je bezpiecznie w miękką folię do torby ze sweterkami. U nas będzie Wam ciepło na półce nad kominkiem. U nas będziecie blisko siebie. U nas będziecie się uśmiechać i nikt Wam nie powie, że Was za dużo.

W naszym domu otoczonym wysokim płotem.

czwartek, 29 września 2016

zajeść i zakupić stres

W odzewie na wieści zamieszczone na blogu dostaję sygnały od empatów. S dzwoni i pyta, czy może pomóc wymierzyć sprawiedliwość z zastosowaniem siły fizycznej typu kij od bejsbola. Jego Żona A proponuje kawę. To pierwsze dla ewentualnych sprawców mojego cierpienia, to drugie - dla ofiary, czyli dla mnie. Dziękuję za pamięć i mimo iż obie oferty są niezwykle kuszące, skromnie odmawiam.

Najszybszy jednak jest mój Brat Bliźniak. Dostaję błyskawiczny aj-messydż: Co się dzieje? Widziałem posta.

Odpowiadam, że nic i że dam radę. (Wiadomo, że zawsze daję radę, szlachectwo zobowiązuje i supergirls don't cry).

Bliźniak radzi: Ja na Twoim miejscu najadłbym się słodyczy i poszedł na zakupy.

Zastanawiam się,  czy by się nie dało, ale próbuję trochę zwiększyć widoki na zmieszczenie się w grubsze spodnie (znaczy cieplejsze, a nie szersze w pasie) z powodu nadchodzących chłodów, to po pierwsze, a po drugie nadal spłacamy jeszcze debet, powstały ostatniego Bożego Narodzenia.

Na drugi dzień pan od fedexu przynosi wielką paczkę z Royal Mail. Dzieci nasze podskakują i otwierają ją w takim ferworze, jaki towarzyszyłby i nam, gdybyśmy za komuny mieli wujka w Ameryce i dostawali od niego prezenty. Bliźniak wsadził do środka, oprócz licznych prezentów, 4 ogromne tabliczki białej czekolady o smaku nie do podrobienia. Ulubionej, szwajcarskiej, Toblerone, jaką kiedyś Tata czasami nabywał w Pewexie. Tylko teraz w nowym zupełnie gabarycie. Nie widzieliście jeszcze tego: jeśli Czytelnik wyobrazi sobie największą tabliczkę czekolady w sklepie, będzie to nadal tylko połowa.

Rozwiązanie ze słodyczami i zakupami przyszło do mnie pocztą. I wiem, wiem, że dni mojej tabliczki są już policzone. Thank you, than you, thank you!!!

PS. Szukając czego innego, znalazłam w sieci przez niezwykły przypadek książkę o tym, jak radzić sobie. W dodatku do pobrania. Mimo iż naczytałam się tysięcy książek na ten temat, ta wydaje się być właśnie tą, na którą warto było czekać całe życie. Wysłałam od razu do punktu xero, niech mi wydrukują. 

Zaznaczę, że nie jest to książka z przepisami na kilogramowe blachy czekolady domowej roboty. 

wtorek, 27 września 2016

niewiadomoco

Tak to jest, że jak człowiek próbuje na serio podjąć jakąś reaktywację zajęcia tak stricte hobbystycznego jak "pisanie o niczym", zaraz musi jakiś sufit spaść na głowę. Tym razem strzał był mocny i to akurat w tę część ciała, którą ukochany mój Emmanuel Levinas określił jako centralną dla naszej tożsamości i relacji z innymi. Twarz. Najbardziej odsłoniętą i bezbronną, wyrażającą także najwięcej, choć czasem przecież stosujemy względem niej rozwiązania siłowe, jak "dobra mina do złej gry" albo "twarz pokerzysty". Twarz, która ma wypisane na sobie "Thou shall not kill". Nie będziesz zabijał. Nie będziesz używał, stosował przemocy, atakował. Oraz spotwarzał, policzkował i pomawiał.

Pomówienie jest tym trudniejsze, że nie ma jak się bronić. Bronienie się jest poniżej godności, bo wróg gra nieczysto. Można najwyżej podjąć jakiś strajk. Strajk podjęło moje ciało, bo przestało jeść i spać.

Dear Jacket mówi na to wszystko, że się mylę i że to tradycyjne i zwykłe kopanie w tyłek. Myślę, że to też jest możliwe. Myślę, że po kopaniu w tyłek można otrzepać spodnie i iść dalej. Choć z bolącym siedzeniem.

Jeszcze nie udało mi się sformułować wniosków na przyszłość. Te podręczne i ad hoc wiem, że są nieużyteczne. "Nie można nikomu ufać". "Nie warto się angażować w żadne bezinteresowne działanie". "Ludzie są podli". "Zawsze można zostać sprzedanym za trzydzieści srebrników i to już się w historii spektakularnie wydarzało".

Wiem, że one są po nic, bo są nieprawdziwe. Wiem, że dobro chowa się głęboko i trzeba się do niego dokopać. Jak uda mi się odkryć te wnioski, a czuję, że są blisko, to się nimi z Czytelnikiem podzielę.

Przepraszam, że piszę o czymś, nie o niczym, ale to jedna z prób zrobienia czegoś z tym, z czym niewiadomoco.

wtorek, 20 września 2016

siedzieć w domu

Po nocy, która trwała dzisiaj półtorej godziny, po dramatycznej histerii Plusa o szóstej rano, odstawionego od piersi z powodu siódmego mojego w tym roku antybiotyku, po poranku, który był próbą tylko towarzyszenia mu, gdy nie wie, czego chce i nie wiadomo, co zrobić, żeby pomóc; po niewypitej do tej pory jeszcze herbacie, oświadczam, że mężczyznę, który wymyślił sentencję "kobieta siedzi w domu" należało od razu potraktować zgodnie ze średniowiecznym systemem karnym - przyrodzenie przybić gwoździem do balustrady mostu, a do rąk podać tasak.


poniedziałek, 19 września 2016

teren podminowany

Wchodzę z ogródka do kuchni, by podać obiad rodzinie. Odkrywam pokrywki z garnków i uderza mnie zapach niezwykle intensywny. Na początku powtarzam sobie, że zapach potraw niekiedy bywa mylący i nie stanowi przesłanki do wyrokowania o smaku. Potem próbuję sobie przypomnieć, jakich dodałam przypraw. Wraz z intensyfikacją woni do momentu szczypania w oczy zastanawiam się, czy jarzyny dodane do mięsa z mrożonki mogły być zepsute. W końcu nachodzą mnie pewne podejrzenia.

- Nie wdepnęłaś w coś? - pytam Skakanki.

Sprawdzamy jej buty. Ok. Zaglądam w moje żarówiasto różowe imitacje słynnego obuwia marki Crocs i oczom moim ukazuje się gignatycznych rozmiarów mina poślizgowa, zostawiona prawdopowodobnie przez kota. Lub, sądząc po wielkości,  przez tygrysa. A jeśli to nasz kot był, to znaczy, że nie głoduje, choć wydawało mi się, że karmimy słabo.

Z przyczyn technicznych (sytuacja wymagała zamknięcia piętra i zatarcia śladów) obiad opóźnia się o pół godziny. I po co ja powiedziałam umierającemu z głodu Boskiemu: "nie jedz już kanapki, zaraz jest obiad"?

inauguracja

Skakanka poszła dziś pierwszy dzień do gimnazjum. Obsunięcie terminu z powodu operacji i komplikacji. Tak więc o 6:05 czasu środkowo-dolnośląskiego mam w końcu pełną inaugurację września (nie, żebym dotychczas wstawała później, choć czasem się zdarzało). Dwuosobowy starszy narybek z Boskim opuszcza lokal o 6:45 z powodu błędu kierowcy. Kierowca w zeszłą środę autem o nadprogramowym widocznie gabarycie niefortunnie zahaczył o wiadukt kolejowy, znajdujący się na centralnym węźle przy wjeździe na do miasta od naszej strony. Wynikiem czego nieprzejezdny stał się nie tylko wiadukt, ale także droga pod nim. Od tego czasu 12 czy 15 km potrzebne, by dojechać do szkoły, wymaga spędzenia dwóch godzin w aucie. Więc nie wiem, czy zapas czasu nie był
za krótki.

Zostajemy na polu chwały z Plusem. Najpierw staramy się przetrwać poranne ciemności. Plus przyklejony do mnie i marudzący cicho mógłby być moim wewnętrznym głosem. Patrzymy za okno. Żadna ilość kawy nie jest w stanie tu pomóc. I myślę, czy ja upadłam na głowę, że miałam pewne zastrzeżenia do wrześniowych upałów? Poinformowałam już rodzinę i sąsiadów, że ja protestuję wobec zmiany temperatury, wilgotności i światła, tak nagłej. Nie znajdę jesiennej odzieży ani butów, bo się na to nie zgadzam. Strajk włoski.

Mogłabym nawet jakąś petycję i zebrać podpisy on-line, tylko obawiam się, że stacja meteo i tak nie rozpatrzy. Jesień rozsiada się w fotelu, jakby ją ktoś zapraszał, i - jak gość na przyjęciu, który kradnie całą uwagę zebranych na swoje tylko anegdoty, żarty i problemy zdrowotne - zaczyna opowiadać deszczowe historie.

Pora na inaugurację Okruchów, trzeba jej trochę odebrać głos.

czwartek, 11 sierpnia 2016

you have nothing to do

Na ekranie wyświetla mi listę "to-do", pustą zupełnie. To dlatego, że pod wpływem "to-do" nie zdążam uzupełniać. Aplikacja, która zasyła mi piękne zdjęcia na dzień dobry i złote myśli tuż po otwarciu przeglądarki, informuje mnie niezmiennie "you have nothing to do".

Kupuję spodnie. Z pomocą Skakanki, która wierzy w moją figurę. Mierząc niewiarygodne przeceny - czternaście złotych za gacie to w rzeczy samej wielki deal - myślę na widok odbicia w lustrze, że naprawdę szałowo. I wtedy Skakanka mówi, Mamo wcale nie wyglądasz grubo. I to jeden z tych komplementow, gdy wiesz, że to nie tyle zachwyt, co solidarna jakaś pociecha.

Plus w czasie moich prywatnych piętnastu minut w przymierzalni, przemierza sklep wydając z siebie odgłosy godzilli, mającego zamiar sprokurować jakąś małą apokalipsę. Grzybek obiera sobie rolę stróża pustego wózka, jedyną w miarę statyczną w tym pejzażu.

Wychodzę z naręczami spodni w powakacyjnej cenie, i wiem, że choć może i "niegrubo", w żadnych z nich nie wyglądam z pewnością chudo. I pamiętam, co powiedziałam wczoraj. Skoro ta bluzka jest zła, spodnie są złe, i spódnica też nie taka, znaczy że problem nie tkwi w nich, tylko we mnie.

Skakanka mówi, ćwicz pięć minut dziennie. Na przykład o jedenastej mogłabym, mówię, ale Plus akurat zrobi kupę i co. To z nią pochodzi, ćwicz mimo wszystko, odpowiada mi córka. Tak, tak, mruczę pod nosem, własnie przygotowuję na ten temat mądre szkolenie.

Ćwicz. W końcu. You have nothing to do.

środa, 10 sierpnia 2016

baban

Dzień toczy się normalnym, spokojnym torem, umożliwiającym skupienie i kontemplację naszego wpadnięcia w codzienność, o czym tak wiele złotych myśli zapisał Heidegger. Plus biega nagi po salonie, w dłoni trzymając pomidora zerwanego z ogródka i krzyczy entuzjastycznie: "baban!!!" Za nim starszaki, wołając to samo. Myślę, czy by nie uwiecznić tego polowania na babana i wysłać foto Boskiemu w nagrodę za pracę na przydomowej roli. Że warto było. Na stole wysypisko przedmiotów ilustrujących lekcję angielskiego, którą w końcu zaczęliśmy, nastraszeni przez władze nowej szkoły Skakanki, że trafi do klasy takiej i ma umieć z dniem 1 września coś. Ona bowiem jako córka anglistki z wykształcenia uczyła się przez sześć lat tylko niemieckiego.

Rozmazuję makijaż, jakimś cudem tego przedpołudnia przymontowany do twarzy, na której niewyspanie już nieopisane namalowało dodatkowe koleiny. Rozmazuję, bo mi się oczy pocą w mojej wolontaryjnej pracy ratowania świata, w której świat ratowany najczęściej ma w głębokim poważaniu te jakże syzyfowe prace. Można było się przespać, pójść na spacer, cokolwiek innego zrobić zamiast świat ratować, to zajęcie przereklamowane i gdy staje się nienormowanym sposobem na życie, nie daje spodziewanej radości z dobra. Raczej cierpienie. Paradoks taki. 

Myślę, szukając w głowie połączeń neuronów odpowiedzialnych za spokojne życie, że Plus jak biega, to się przynajmniej rozgrzeje, zwłaszcza że lato wyszło na papierosa i nie wiadomo, kiedy do nas wróci. Nie mam żadnych spodni, w które wchodzę. Mieliśmy jechać znaleźć jakieś gdzieś, ale sytuacja w domu wymknęła się spod kontroli. Poza tym "gdzieś" i "jakieś" słabo nadaje się na cel podróży dla wyszukiwarki GPSa.

Zaczynam dzieciom opowiadać narrację o świecie zastanym. Śmieją się i słuchają bardziej niż instrukcji i próśb, które na ogół trzeba kilka razy. Skakanka mówi, mamo, mamo, napisz o tym książkę koniecznie!!! zarobisz z tysiąc złotych.

Mimo kuszącej wizji wzbogacenia, książki nie napiszę, nawet blog jakby w miejscu przystanął. Grzybek za to, ze swoją unikatową dysgrafią, zakłada swój pierwszy w historii dziennik. I pisze o uciekającym babanie.

Spokojne życie, fabularyzowany dokument.

piątek, 22 lipca 2016

ale jestem

Dojeżdżam na wieś. Z autem pełnym dzieci. Naszych i od sąsiadów. Obiecałam. Spać szłam o drugiej, żeby móc rano wstać wcześniej i dotrzymać słowa. Niesłowni rodzice są trudni.

Ruch straszny. Kilka razy stłuczka o włos. W końcu dojeżdżamy, mimo podjętych starań później niż planowałam. Starszaki wypadają na podwórko, ja wracam do auta wjechać z Plusem w bramę wjazdową. I gdy zjeżdżam, widzę całe lewe lusterko pełne przedniej maski tira. Widzę, że jest czerwony i ma bardzo dużo świateł. Na dole, na górze i gdzieś pomiędzy. I patrzę ponownie i dalej tam jest, a nawet coraz bliżej. Skąd? Odbijam, wracam na prawą stronę jezdni, mija mnie o włos.

Dzieci mówią, mamo jaki to straszny huk był, jak on trąbił. Trąbił? Nic nie słyszałam, widziałam tylko jego odbicie w lusterku pełnym zdumienia.

I myślę, to nieprawda, że ludziom przed śmiercią wyświetla się reel najpiękniejszych czy najgorszych momentów. Pamiętam tylko zdziwienie, ileż on ma tych świateł. I jak wylądował na tym zakręcie.

Na fali obchodzonych przeze mnie już prawie od tygodnia urodzin, nadal jestem. Na wsi, w słońcu, bez mleka do kawy, ale skołuję zaraz od sąsiadów - jest przecież co świętować i to hucznie.

--Sent from my portable device

czwartek, 16 czerwca 2016

book rescue team

Zmierzam na spotkanie natury oficjalnej, z Plusem przez inne przystanki; na mityng od strony pracy dojedzie Andrzej. W szybie witryny spożywczego widzę oznaki zaniedbania w postaci braku elementu wiszącego na szyi, co przy czarnej bluzce wrażenie daje żałobne. Że na wprost jest lumpeks, wchodzę z nadzieją nabycia za pięć złotych wisiorka, który komuś był niepotrzebny. Ale natrafiam od razu na wielki kosz z książkami.

Książki z Wielkiej Brytfanny wycenione są na 2 zł od sztuki. Nie cieszą się jednak tak wielkim zainteresowaniem jak znacznie droższe bluzeczki, sukienki czy buty. Nad tym skandalicznym zejściem literatury do parteru pochylam się z troską i co mogę, ocalam, ograniczona wielkością kosza w wózku. Rozumiem jeszcze, że romanse, w których mężczyźni myślą i mówią jak kobiety, żeby kobiety czuły się kochane i zrozumiane, zasługują na zniżkę do ceny rolki papieru toaletowego. Ale wiele innych słów wydrukowanych i schowanych w okładki zasługuje na coś więcej.

Wynoszę zdobycze z akcji ratunkowej. Przywożę do domu. Tu już wam się nic nie stanie. Potem odkrywam, że nabyłam również drogą kupna kryminał, który obiecuje niezwykłą Glaswygian atmosphere. A że z wyjazdu rodzinnego do Glasgow nastąpiły wakacyjne nici, będę mieć Glasgow pod ręką. W dodatku z dwoma morderstwami, czego na żywo pewnie by nie było.

Wisiorków stosownych nie mieli, zresztą po przejrzeniu książek zmieniły się priorytety. Czarną bluzkę ozdobiłam uśmiechem. Swoim i Plusa.



wtorek, 31 maja 2016

własne pięć minut

Ściągam z kanapy umiarkowanie ozdobny i płaski jak naleśnik jasiek, kładę go na mikrodywaniku na środku livingroomu i spoczywam. Są takie szczyty niewyspania, że nieważne gdzie, ważne, by się położyć. Nie przeszkadza mi brak amortyzacji, nic mi w ogóle już nie przeszkadza. I że twardo, a ja taka delikatna, i krucha, że można by pomyśleć, że się na podłodze potłukę. Plus bierze drugi jasiek i kładzie się w moich nogach.

Myślę, ile to spraw minie nieopisanych. Moje nocne wojny z mrówkami przy pomocy wszystkiego, które wypełniały szczelnie wieczory do podania Skakance antybiotyku o pierwszej w nocy. Czytanie etykiet na specyfikach, które napisano takimi literami, że już ich nie widzę. Choć i strony www są dla mnie coraz mniej czytelne, i druk w książkach wygląda także na zbyt mały. Przez co losy Salander nadal są dla mnie niewyjaśnione. Jeśli kolejny kryminał, to też jeden tom niech ma 700 stron. Ja, która na dnie duszy jestem hobbitem, nie znoszę zmian, w szczególności pożegnań. Więc potrzebuję bohaterów, którzy pomieszkają ze mną rok lub dwa.

Mrówki spędziły tu dla przykładu całą zimę. Na skutek jednak ich majowego pędu do rozmnażania zaczęły być wszędzie. Miarka się przebrała zdecydowanie, gdy zjadły moje miętowe landrynki.

Wczoraj ogłosiłam zwycięstwo i nagłe ich zniknięcie. Gdy w moim zdaniu oznajmującym zapadła całkiem tryumfalna kropka, na deskę do krojenia weszła mrówka większa niż poprzednie. Czyżby zastęp w ciągu doby się zmutował ku silniejszej odmianie?, martwię się bezgłośnie.

Gdy plackiem leżę na mikrodywanie, nie martwię się już o nic. Istnieje taki poziom martwienia, że po nim następuje swego rodzaju otępienie. Leżąc plackiem nie mam już żadnych zaległości, żadnego żalu i żadnego braku.

Spędzam tak całą wieczność, to znaczy pięć minut. Przychodzi Skakanka i mówi, Mamo, to kiedy robimy ten niemiecki. Plus wyciąga na mikrodywan zawartość mojej torebki, zwłaszcza karty do sklepów z biżuterią, którą przecież kupowałam tylko na prezenty. Wygląda na to, że życie prowadzę światowe.

A przecież podobno jestem współautorką książki o tym, jak prowadzić higieniczny tryb życia i to nagrodzonej ostatnio.


sobota, 14 maja 2016

straszne przerwy

Z zaskoczeniem zauważyłam, że masz straszne przerwy w pisaniu bloga, to się jeszcze nie zdarzało. Szok - pisze mi autorka Wieczornego. Kto by pomyślał kiedyś, gdy pisałyśmy ciągle.

Może gdy się pisze "zawodowo", to już mało zostaje na pisanie dla rozrywki. Ale bardziej chyba to, że od 15 miesięcy z hakiem wszystko robimy razem. Razem pijemy kawę rano (ja na stojąco, przygryzając kromkę), razem wychodzimy z domu, razem chodzimy siusiu (chodzi o mnie, nie o niego). Razem też dzwonimy moim telefonem (tu jakby mierzenie się sił, kto komu zdoła wyrwać aparat) i razem piszemy na laptopie (więc lepiej, gdy jest nieużywany). Razem patrzymy przez drzwi balkonowe na sroki i kotki, i razem biegamy po trawie, łapiąc zające.

Kiedy nie ma "razem", następują obicia, stłuczenia i inne kłopoty.

Od kiedy Plus zaczął chodzić, 2 minuty ciszy zwiastują kłopoty - jak wtedy, gdy z Boskim byliśmy w livingroomie, a Plus zdążył zaciągnąć do schodów do kotłowni ważący z 80 kg metalowy wózek-barek i zauważyłam to, gdy stojąc na niższym stopniu chwytał, by go pociągnąć w swoją stronę. Jakieś 1,5 centymetra od prawdopodobnego wypadku śmiertelnego małego dziecka w domu. Rozmyślam o tym długo. Że tak niewiele potrzeba, by w życiu powstała wyrwa nie do zasklepienia.

Tak więc rozszczepienie uwagi na cokolwiek innego niż Plus w tej chwili niewskazane i niemożliwe.

Opinia na temat tego, że dodzwonić się do mnie to jak do Pałacu Buckingham niestety się ugruntowuje - ale tłumaczę, że teraz to z powodu królewicza.

Nie poddawajcie się. Piszcie smsy.

Wasza O

czwartek, 5 maja 2016

usiadłam napisać

Usiadłam, żeby coś napisać. Plus śpi na tarasie. Wylogowałam się z wszystkich kont i stron, gdzie zajęcia wolontariackie, uruchomiłam blogger i spojrzałam na zegarek. 12:44. O 12:45 miałam powiesić pranie, by zdążyć wyjechać z Plusem z domu o 13:15. Postanowiłam dziś bowiem lepiej planować (lub w ogóle planować), by życie moje nabrało niejakiej stateczności.

Kwadrans temu miałam wziąć antybiotyk, ale otworzyłam komputer. Może choć odpowiedziałabym na komentarze, bo wstyd, że już tyle czekają - ale wobec braku tłumów komentujących może tylko serdecznie pozdrowię Franka (na kawę chętnie przyjadę, zaszczycona zaproszeniem :) oraz Agaję.

Projekt pisania otwarłam teraz jeszcze TU, co przy opisywanym braku czasu jest zupełnie logiczne.

Brakuje mi pisania codziennego, gdy można było kompletnie o niczym, podobnie jak brakuje mi trzeciej i czwartej ręki oraz kilkunastu godzin, które uzupełniałoby dobę (z dodatkowymi 2 godzinami snu w pakiecie gratis).

Gdyby udało mi się wyhodować dodatkowe kończyny, mogłabym zacząć szyć linię unikalnych podkoszulek dla matek - z czterema rękawkami, większą ilością miejsca na biust, co wykarmił niejedno oraz kryjących oponki w talii, by wyglądać jak Audrey Hepburn. Lub może po prostu na froncie byłaby Audrey z przodu, a z tyłu Marilyn Monroe, o ile panie wybaczyłyby z zaświatów plamy z kaszki malinowej, soczku przecierowego i sadzy z kominka, odciśniętą z małych palców. Oraz gile z serdecznego płaczu, gdy świat znowu okazał się nie być wystarczająco przyjazny i zafundował kolejnego guza.

A teraz szybko się z Państwem przeproszę, bo jeśli nie powieszę teraz, pranie zaśmierdnie i Skakanka znowu wyleje na nie moją perfumę. A szkoda.

piątek, 15 kwietnia 2016

aaa, kotki dwa

Plus wstaje o wpół do siódmej, bo ruch w domu. Zdecydowanie nikt się nie wyspał, on też. Wobec powiek, co się mi nie chcą odemknąć żadną siłą, w głowie odpalam jakieś powody, dla których to dobrze, bo. To dobrze, bo szybciej może Mały padnie na drzemkę. I dam radę wrócić do zaległych pilnych. 

Plus słania się już po śniadaniu, więc wytaczamy się po dziewiątej na dwór. Słuchamy ptaków, oglądamy koguty, pieski, kotki - i nic. Po godzinie i przejściu jakiś 5 km nadal nic. Idę po gorszym podłożu, po trawie, po kamieniach. Plus robi oko węża i jakby już odlatywał. Kolejne pół godziny, i nic.

Gdy wchodzę do domu, dotleniona jak rolnik na przednówku, jestem już gotowa zasnąć na stojąco zamiast Plusa. Jemy lunch, wyrzucamy zawartość kominka na dywan i przebieramy kupę. W tym czasie odbieramy polecone, tylko proszę pana, żeby wszedł, bo przeciąg, a dziecko gołe. Potem wytaczamy się znowu, bo Plus wygląda na jeszcze bardziej śpiącego.

Gdy robię kolejne kilometry, nie pamiętam już, co ja chciałam nadrabiać. Czy sterty wszystkiego wszędzie, czy computer time dla Fundacji, czy jeszcze co innego. Plus zasypia, wracam, nie wiem, czy najpierw siku, czy najpierw herbata, bo wszystko po zrobionych kilometrach tak samo pilne, i może najlepszym wyjściem byłby czajnik jaki w łazience ze zgrabną porcelaną.

Otwieram komputer, z którego wypada na mnie stos zaległych tak wielki, że potrzeba by spychacza, nie łopatki, by odgarnąć. Próbuję coś tu i tu. Po pół godziny dzwoni Boski, że nie da rady po dzieci, bo eskalacja. Po dwudziestu minutach dzwoni Skakanka, że już stoi po szkołą, bo zajęcia odwołane.

Zalewam kawę, żeby efekty uśpienia tlenem jakoś zniwelować i dać radę za kierownicę, ale Plus wstaje, więc kawa zostaje dla kota.

Dzisiaj na pewno pójdę wcześniej spać. Albo jutro. Wczoraj. Albo jak dzieci dorosną. 
Może jak dorosnę najpierw do tego sama, że wszystkiego to się nie da i że to nic nie szkodzi.

niedziela, 27 marca 2016

na serio


Powinien zamknąć się w sobie. Według normalnej kolei rzeczy po czymś takim to tylko już PTSD, stres pourazowy nawet po tamtej stronie, do końca życia wiecznego. Bo choć barokowe i tkliwe obrazki drogi krzyżowej nam wszystko zamieniają w cukierek, przecież nie tylko padł ofiarą torturowania, ale i krańcowego jakiegoś psychicznego znęcania się. To jakby kazać skatowanemu człowiekowi wnieść na plecach własną szubienicę, albo rozebrać do naga, opluć i na oczach tłumu kazać kopać własny grób.

A On wraca. Wraca w miejsce, od którego powinien uciekać, gdzie pieprz rośnie, bo jak nas zbili w ciemnej ulicy, to tam już nie chodzimy. Wraca po przejściach, które nie zrobiły z Niego gorzkiego i przegranego samotnika, w kim odwet by kipił i wylewał się na kogo popadnie. Ta miłość, która Go zaprowadziła na szczyt, teraz mówi: "Nie bój się" obok pustego grobu. "Idziemy razem, bo ja już przeszedłem wszystko, co można było przejść".

Co za optymizm, co za wiara w człowieka, co za niezniszczalna pogoda. Co za miłość zupełnie na serio i nieodwołalnie.

Wchodzę w to. Normalnie w to wchodzę.

wtorek, 22 marca 2016

niespodziane skutki grypy

Grypa przeorała wszystkich nas po kolei, poza Boskim Andym.

Wizja leżenia przez trzy doby plackiem byłaby całkiem tego, gdyby nie trzydzieści dziewięć (a farenhajta jeszcze więcej) oraz ból wszystkiego. Mięśni oddzielających się od kości, kości oddzielających się od stawów, uszu i głowy, przez co spędzam trzy dni w domu także w czapce zupełnie nietwarzowej i myślę, obym nie została w pamięci dzieciom taka kompletnie zaniedbana. Dreszcze naprzemiennie z siódmymi potami przedzielała donoszona co chwila przez Boskiego herbata. Na wagę złota zwłaszcza termos z miodem i cytryną, który do rana trzymał gorąco. Dla przykładu, to samo powtórzone przeze mnie na drugi dzień, dało o piątej rano zimną ciecz bez smaku. Boski jako pielęgniarz przebija wszystkich sanitariuszy świata.

Dodatkowo Andy z powodu wymuszonej na mnie izolacji zdoałał odcycać Plusa. Plus bowiem od urodzenia trzynaście miesięcy temu niezmiennie budził się co godzinę, góra dwie, i udawał, że jest noworodkiem. Z Boskim zaczął spać jak kamień całą noc. Pierwsze doświadczenie braku przerwy przez sześć godzin z rzędu sprawiło, że rano zaczęłam się szczypać. Miałam bowiem wrażenie, że tej nocy przespałam sto lat i całe królestwo musiały spowić pajęczyny oraz dziko rosnące różane krzewy.

Odsypiam nadal. Z powodu przewlekłej awarii komputera, która przyczyniła się do odwyku od pracy nocnej, wieczorem siadam na kanapie z książką o charakterze kryminalnym i po godzinie okazuje się, że śpię tamże.

Salander leży w szpitalu, Kalle Bomkvist zbawia świat artykułami w czaspośmie, podziwiam tłumaczenie ze szwedzkiego na angielski. Dla samych zdań mogę siadywać na kanapie i z zadowolenia zasypiać.

Plus po moim powrocie do świata żywych przeszedł moją grypę w półtora dnia. Następnie zdoałał przycycać się z powrotem. Ale noce ocalały.

sobota, 5 marca 2016

wieczór autorski

I znowu jadę. Jadę teraz na zakup. Jadę po ciuch jakiś, bowiem jutro wieczór. Pierwszy w życiu wieczór autorski z popełnioną książką. Drugi Autor nie ma problemu tej natury, bo zawsze chodzi w jednym i tym samym ciuchu, a jak się mu skończy, to bierze nowy taki sam. Co za w rzeczy samej wygodnie rozwiązanie.

Zostawiam dom pełen kłopotów zdrowotnych na chwilę tylko, wierząc, że system się z powodu tej wycieczki nie załamie. Myślę, wezmę coś generic, coś na każdą odświętną okazję. Potem że nie, bo generic jest bez osobowości, więc bardziej coś oryginalnego. Ląduję tradycyjnie w sklepie second hand, pamiętając, że spotkanie w Warsaw na szczycie tłumaczyłam w sukience za sześć złotych, z dołem co się popruł po przeróbce klejonym taśmą dwustronną, i nikt absolutnie nie wiedział, że koszt elegancji tak niski.

Łowy są niezwykle owocne i bogate w gratisy z powodu ilości nabytych sztuk. Wracam i prezentuję rodzinie, jak uczestnik mam talent. Boski Andy natychmiast robi się śpiący (Gośka, każ mi coś robić, a nie siedzieć i patrzeć), zaś Skakanka kręci głową. Pewnie będzie jak zawsze, pewnie włożę czarną bluzkę, tę, co się w niej czuję najlepiej. Pewnie ciuch to rzecz drugorzędna. Pierwszorzędna to ta, że książka z kraju marzeń przeszła w rzeczywistość.

I choć tak ogromnie osobista, o której mogłabym opowiadać godzinami, stanie się doświadczeniem Czytelników.

To jest, proszę Państwa, niezwykłe absolutnie i jeszcze nie umiem o tym mówić językami.

W międzyczasie problemy zdrowotne w domu okazują się brać kolejny zakręt i pora zbierać na niego wszystkie siły.




poniedziałek, 22 lutego 2016

earth wind & fire

Skakankę dzwonią, by zabrać ze szkoły, bo jakiś idzie kłopot natury zdrowotnej. W rzeczy samej idzie w zawrotnym tempie i w domu daje wyraz temperaturą w rejonie pieca hutniczego.

W dobie epidemii grypy wieprzowej i wiadomosciach z radia od rana, iż wrocławskie szpitale z jej powodu zamknęły podwoja dla odwiedzających, spada na mnie niejakie przygnębienie. Zwłaszcza że gorączce towarzyszą dreszcze i spektakularny ból.

Wieczorem wymykam się do spożywczego, bo lodówka wygląda pusto jak protestanckie koścoły, i zostawiam za sobą niemożliwe do zarządzenia w tej chwili konstelacje wieku, stanu zdrowia i potrzeb dzieci z jednym tylko Boskim Andym. Autem typu "pierdzik", nie wiem czemu zwyczajowo nazywanym "jego samochodem", pomykam przez wioskę. Pierdzik jakos może bardziej należałby się mi, bo w tej bajce jestem królewną bez dochodów i bez posagu, której zaangażowanie społeczne co najwyżej powiększa naszą dziurę budżetową, zaczynającą się w trzecim tygodniu od wypłacenia poborów żywiciela rodziny - a jednak na ogół jeżdżę nowszym modelem, służacym do wożenia Plusa.

W radio, w którym łatwiej znalezc ręcznie stacje niż u mnie, grają "September" Earth Wind & Fire. Włączam LOUD i szyby drżą. I mimo deszczu na szybie oraz mimo earth wind and rain wszędzie naokoło, spiewam razem z radiem, do you remember dancing in September, bo przeciez pamiętam, że takie rzeczy ogólnie mają w życiu też miejsce. Energii wraca na tyle, że na McDrive naprzeciwko biorę kawę, nie mając pojęcia, skąd wziąć zasilanie na kolejne godziny i rozmyślając nad wielkością debetu do kolejnej wypłaty, powiększonego teraz jeszcze papierowym kubkiem.

Wygląda, że w aucie prowadzę wyjątkowo bogate życie wewnętrzne.

--Sent from my Ajfon

niedziela, 21 lutego 2016

clocks

Jadę północą, wioząc deszcz na szybie. Wychodzę z polifonicznego gwaru dobrego zmęczenia w pojedynczość auta i kilometrów. Za mną ileś i przede mną ileś i choćby nie wiem jak dłonie zaciskać, czas, ludzie, wydarzenia mijają jak drzewa za oknem w dzieciństwie liczone z pociągu czy starego wartburga. Nie da się nic zatrzymać z pewności chwili, wszystko się wymyka.

I wtedy znowu radio gra mi Clocks Coldplaya, z wiolonczelą i pianiem, w którym jedno podąża za drugim. I to jakby niebo nachyliło się nade mną i wzięło w górę, jak się bierze dziecko z łóżeczka, gdy woła, a potem się kołysze, by powiedzieć mu, że mimo iż niczego nie da się w ręce chwycić ani przewidzieć - wszystko będzie dobrze.

Deszcz z szyby przedniej mam na twarzy, a przecież nie jest mi smutno. A może tylko trochę.

piątek, 12 lutego 2016

halny i inne żywioły

Nie tylko my wialiśmy, wiał też halny. I to tak, że mało okien nie wepchał do środka. Jakiż to był ryk, świst i huk. W górach pędził dwieście kilometrów na godzinę. Pozrywał trakcje, połamał drzewa, choć tu akurat tak nie narozrabiał.

Nie tylko halny nas ścigał. Ścigały stresy wydawnicze i ratowanie świata. Potem wszystko ucichło. Schowałam się bezpiecznie, a świat popędził razem z halnym.

Po halnym przyszedł opad ciągły. Deszczu. Przez noc i pół dnia. O czternastej w srodę opad deszczu przeszedł w śnieżycę. Szybko bylo pół metra. Nie daliśmy rady autem podjechać do kościola, mimo że próbowaliśmy tyłem i przodem. Trzeba było automobil zostawic w zaspie i zmierzać w śnieżycy na piechotę. Na piechotę nie musiał zmierzać tylko Plus, bo niosły go ręce BoSkiego, chroniąc połamaną parasolką z rossmanna.

Śniegowe szaleństwo dopada teraz wszystkich procz mnie. Z Plusem odtwarzam środowisko mu znane. Przewijanie, jedzenie, spacer wozkiem, drzemka. Ale przecież nie muszę gotować, a to już synonim urlopu.

Jutro wracamy. Jakos zebrac się szkoda. Nie wiadomo przecież, czy halny tam na nas nie czeka.

--Sent from my Ajfon

wtorek, 9 lutego 2016

czas wiać

Pani z okienka w ZUS informuje mnie uprzejmie że. Mój urlop macierzynski skonczyl sie na tydzien przed urodzinami Plusa. Jestem więc aktywnym przedsiębiorcą, który odprowadza składki. Odprowadzanie składek prowadzi do tego, że nigdy się ich nie ujrzy jak przychodzą z powrotem.

Działalność więc w urzędzie nr 2 zawieszam. W tym celu muszę najpierw wejść do pubu żeby. Nabyc pepsi i uzyskać z wydanej z banknotu reszty zdolność parkomatową. Przy barze siedzi pan ze szklaneczką. O 10:30 rano to nie wróży dobrze. Po raz pierwszy w życiu jestem w pubie. Nie wiem, czy wyglądam na debiutanta i w dodatku bezalkoholowego. Myślę o znajomościach, jakie ludzie tu zawierają, i że to też im nie wróży.

Zostaję poinformowana o prawach przysługujących z okazji. Przejścia na urlop wychowawczy. Prawa tracę wszystkie. Macierzyństwo to śmierć społeczna i można by do pinćset złoty na dziecko dorzucic coś z publicznych przywilejów czy respektu.

Ze Skakanką w szpitalu losuję kolejny numerek w kolejce do poradni na zleconą wizytę. Gdy tłum ludzi mówi, że bez sensu, pani z okienka odpowiada, "rządzi nami komputer".

130 km dalej, w tym cztery razy na autostradzie, i 7,5 h pozniej, nadal nie mam urlopu wychowawczego, gdyz pani numer 2 zapomniała mi zlecić jeszcze jeden kwit.

Wracam do domu, mowię: bierzemy kazdy ciuchy na 4 dni i odzież śniegową. Pora stąd wiać. Tak wjeżdżamy na autostradę po raz piąty, ale jest to juz prawie srodek nocy, a cel podróży daleki od szpitali, urzędów i składek ZUS. No i czeka na nas organizatorka wyprawy, Dosia wraz z paczką, która o drugiej w nocy pomaga nam zanieść dobytek w nasze drzwi.

poniedziałek, 8 lutego 2016

stuknął rok


Bez huku, bo okoliczności takie, ale przecież w sercach tyle wdzięczności za niego, za nasz wyczekany, wymodlony, a przecież zupełnie darmowy cud / Plus :) Na zdjęciu ze Skakanką. W tle Boski z Teściem składa kolejny zestaw sci-fi (przepraszam: hi-fi).

sobota, 6 lutego 2016

nocne życie

Zeszłej nocy, gdy Plus mnie budzi o drugiej, odkrywam, że leżę w ubraniu na kołdrze. Nie pamiętam z jakim motywem szłam spać i co się stało, że tak mało skutecznie. O czwartej budzi mnie ponownie i znowu jest jak było. Nagle zaczyna mi to przeszkadzac, wiec starajac się zrobic jak najmniej hałasu w domu, szukam pidżamy i idę pod prysznic uzupełnic zaległe rytuały, przeczuwając, że bez nich nie da się odpocząć. Rano okazuje się, że nie pomogło; jestem tak nieprzytomna, że czekam już wieczora.

Poprzednią noc zasypiam na kanapie na ramieniu Boskiego, gdy probujemy skonczyc ogladac film, zaczęty kilka dni wczesniej. Film jest świetny, o Margaret Thatcher, Żelaznej bardzo Damie, więc nie wiem, czemu mi się urywa zupełnie niepostrzeżenie i przepraszam Boskiego za tak ewidentny brak uwagi.

Może się starzeję, a może ostatnie dni na wydawniczym finiszu i ze szpitalnym leitmotiv pozbawiły mnie całkiem sił.

We śnie nas ranem ściga mnie nasz Proboszcz za zaległe jakies przedkomunijne kwity.

Skakanka na antybiotyku, ferie w domu, ale przecież dla mnie każdy dłuższy wyjazd rodzinny to jak przeprowadzka. Sama tylko potrafię wyjechac tak, jak stoję; jeszcze bowiem nie potrzeba brać ze sobą pampersów.

--Sent from my Ajfon

poniedziałek, 1 lutego 2016

sala samobójców

Obwodnicą autostradową pokonuję kilometry między Skakanką w szpitalu, a Grzybkiem i totalnie zdezorientowanym Plusem w domu. Bilokacji nie powinni otrzymywać w darze święci zakonnicy, ale matki, rozmyślam nad tym niezbyt ortodoksyjnie, wioząc w sobie 130 km/h obwodnicą autostradową w deszczu, który pod kołami tirów licznie zmierzających tworzy fontanny tak bajeczne, że wycieraczki wprawiają w osłupienie.

Pokonując po raz kolejny tego dnia trasę, odkrywam brak benzyny i gdy wszystkie aplikacje w urządzeniu przenośnym zawodzą, wracam do starej metody zapytania człowieka na ulicy, gdzie jakaś stacja. I to akurat działa.

Na oddziale, gdzie Skakanka już po zabiegu dostaje dożylny bardzo antybiotyk, dużo dzieci i rodziców. Rodzice używają urzadzeń przenośnych, a ich dzieci w tym samym czasie z nudów podobnie. Wydaje się, że rodzice zapomnieli, dlaczego z takim poświęceniem szpitalne łóżka okupują, i gdy dzieci zaczynają biegać, obwiniają je o braki w wychowaniu. Wyjasniam: dzieci biegają z nudów, z potrzeby ruchu i dlatego, że są dziecmi, co na szczęście ujawnia się chociaż w trakcie przerw od używania urządzeń przenośnych.

Skakance w szpitalu urządzenie przenośne popsuło się od razu po przyjściu, więc czyta książki. Choć na sali jest też telewizor, który podobnie jak łóżka opanowują rodzice i puszczają seriale dużo za duże.

Wspominam swoje pobyty. Asbolutnie pozbawione rodziców, gdy tworzyliśmy na oddziale bandę nie do rozbicia. Zwłaszcza na kardiologii. Było prawie jak na koloniach minus gastroskopia. Jeden chłopak najweselszy z nas wszystkich, pewnego dnia potłukł butelkę pepsi i pociął sobie żyły. Obandażowany potem przychodził na naszą salę, dumny jak bohater Powstania, a my patrzyliśmy z podziwem.

Dziś myślę, że musiało jednak rodzica jakiego brakować. Ale nie tego intruza na sali pełnej dzieci, zamkniętego w swoim smartfonie.

lek nowej generacji

Skakanka chce poznać skutki uboczne narkozy. Of kors nie pozwalamy na zwiedzanie google'a w tej kwestii, ale przed podpisaniem zgody mam wylistowane przed oczami. W zasadzie sama bym potrzebowała jakiego znieczulenia ogólnego, by nie było po mnie widać, że się sama boję. Bo rodzic to jest ten, co się zasadniczo nie boi niczego.

Co udowadniam wpadając na blok operacyjny, skąd panie w strojach ufoludków usiłują mnie wyrzucić. Oświadczam, że bez pocałowania córki nigdzie się nie udam. Personalizm w tym ful wypas nowym szpitalu bywa nieznanym trendem etycznym i informacji, że wchodzimy na blok i do widzenia nie otrzymujemy przed wyjściem w drogę.

Skakanka pod kroplówką pyta, czy jedziemy do Zakopanego na narty i myślę, biorąc pod uwagę, ze grzebać jej będą w kolanie, to dowód wielkiego hartu ducha.

I jeszcze przerwa na reklamę leku nowej generacji. Powalił mnie kompletnie; myślę, że poza modlitwą naszą i innych, on także wszystkich nas trzymał w pionie. Inne specyfiki, gęsto zakupione po aptekach, w odróżneniu od niego nie przyniosły skutków.

Spośród zaś skutków ubocznych narkozy, strach był najbardziej odczuwalnym.

sobota, 30 stycznia 2016

dramaty Szekspira

Od dłuższego czasu zajmuje mnie na polu domowym słuzba zdrowia. Służba zdrowia weszła w fazę dramatyczną wraz z załamaniem się reperowanego z trudem zdrowia Skakanki, wymagającego obecnie interwencji chirurgicznych z widokiem na szpital. Za oknem wichura i mam nadzieję, że widok na szpital zostanie tylko niezrealizowaną perspektywą.

W międzyczasie Skakanka czyta. Przeczytawszy wszystkie swoje i przyniesione przez Boskiego z biblioteki książki, bierze Szekspira, którego pełno w domu, bo kierunek matki był taki. Zresztą w moim brzuchu broniła ze mną pracy bardzo magisterskiej o free will in William Shakespeare's plays. I czyta Sen nocy letniej jednym tchem. Ten, z którego partie Puka niektóre do dziś znam na pamięć.

Najmłodszy nasz Plus z Szekspira w oryginale, pokreślonego ołówkiem na studiach do cna, urywa kawałek strony i myślę, skończyła się jakaś era. Potem Skakanka mówi, że boli i on łyżkę znalezioną na podłodze przykłada jej do czoła. Odkąd bowiem przedwcześnie posiadł zdolność chodzenia bez trzymanki, wzrosła ilość nabytych przypadkiem guzów.

poniedziałek, 18 stycznia 2016

nie mam pojęcia

Zacięłam się na pytaniu Agai, czy więc jednak nie polecam kryminalnej serii. I co dzien myslę, co też odpowiedzieć. Zwłaszcza gdy czytam stojąc w kuchni przed drugą w nocy, gdy cały dom śpi, a ja nie mam siły nigdzie już iść i wiem, że rano będę myśleć, że to był szczyt głupoty i dzisiaj na pewno wcześniej. Musiałabym nadzór mieć jakiś, który mnie wygania do spania. A przecież to moja rola, od kiedy są dzieci.

Więc nie wiem. Nie umiem przestać śledzić losów dziecka z marginesu, w którym otoczenie nie rozpoznaje dorosłego bytu, a którego życiowe wybory można by podsumować podjęciem wszelkich starań, by nikt nigdy nie zrobił już jej krzywdy. Te wybory są tak katastrofalne, że chciałoby się jej przyjść z pomocą. A przynajmniej trzyma człowieka pełna współczucia jakiegos ciekawość, czy komuś się uda ją uratować.

Domyślam się, że książka jest nie o tym w ogóle.

Poza tym w pierwszej części mnostwo trupów i psychopaci. W drugiej handel żywym towarem i mafia sutenerów. A spodziewałam się, że przez całą książkę Kalle Blomkvist bedzie parzył kawę i rozwiązywał (detektywistyczne) krzyżówki.

Więc doprawdy nie mam pojęcia, co napisać.



sobota, 9 stycznia 2016

prawie recenzja

Kryminał okazał się być lekturą dla ludzi o mocnych nerwach. Nie tylko dlatego, że tyle w nim makabry, ale i z powodu dość fizjologicznej wizji człowieka. Zaczęłam nawet na ten temat pisać esej. Potem uznałam, ze ten ból redukcji osoby i tak widać na każdej stronie. Więc jakaś prawda psychologiczna została. Zwłaszcza bohaterki, która niby ma Aspergera, ale moim zdaniem jedynie wygrała na loterii los niekochanego dziecka i wywaliło ją życie na margines. Dlatego zabrakło jej słów.

Autor napisał te tysiąc stron trylogii i zaniósłszy do wydawcy nie dożył publikacji. To prawdziwy pech, bo wyszedł bestseller i sfilmowali z Jamesem Bondem jako głównym bohaterem.

I tu jedyny punkt, w którym szczególnie autorowi współczuję, mając cichą nadzieję dożyć publikacji i wyjścia nakładem.

poniedziałek, 4 stycznia 2016

młodsza

- Kochanie, muszę Ci się przyznać do czegoś w ramach uczciwości małżeńskiej.
- Młodsza? - pytam trzeźwo Boskiego. - Ile ma lat? 17?
- Trzydzieści parę.
- Znaczy unitra - odpowiadam i Boski potakuje.

Ma bowiem od jakiegoś czasu nowe schizko (to sposób, w jaki małżonkowie nazywają to, co przed ślubem, gdy czas należał tylko do siebie samego, nazywało się po prostu "hobby"), które polega na dokupywaniu brakujących części do części, ktore Boski znalazł lub dostał, pierwszych za komuny systemów hi-fi.

Proces ten obfituje we wzloty i upadki, radości i dramaty. Zakupiony sprzęt niekiedy nie działa, zaś wożenie go po naprawach to kolejny challenge. Mozna jeszcze wymieniac z nich części i konfigurować poszczególne segmenty ze względu na kolor, datę produkcji, ilość kabelków. Do tego znajduje się kolumny, od takich wielkości szafy po takie wielkości pudełka po butach.

Niebawem zestaw hi-fi bedzie rownież w garażu, bo ilośc zestawow pozwala juz niemal na wyposażenie pokojów i sypialni.

Ale bądźmy szczerzy, Boski mógłby być fanem kitesurfingu i znikać z chaty co trzeci tydzień. Albo piwa i wtedy mielibysmy tylko kolekcję puszek.

A tak - nigdy nie zabraknie nam muzyki. Poza tym, gdy wziąć pod uwagę wyrozumiałość Boskiego dla mojej działalności hobbystycznej, powinnam po prawdzie sama mu te sprzęty do domu z wdzięczności znosić.

--Sent from my iPhone

niedziela, 3 stycznia 2016

kryminał

Czytam szwedzki kryminał. Po Świętach w Hedestad też spadł śnieg i jest minus piętnaście. Co za zbieżność. Popijając ciepłą kawę zbożową, którą Boski kupił w smaku czekolady, dobrze rozumiem, że Mikael Bloomkvist z okazji pogody zamierza sprawić sobie kalesony i ciepłe buty.

Nie pamiętam, kiedy czytałam dla przyjemności. Ostatnio głównie poradniki na temat komunikacji, zwłaszcza gdy w moim work oraz life porozumienie przestawało być możliwe. Jestem tępawym uczniem w tej dziedzinie i chętnie wracam do starych błędów. Drogi na skróty kuszą prostotą i dosłownością formy.

Boski mówi, że jako prywatny coach miałabym dużą rotację klientów. Kto chciałby usłyszeć bowiem, Program 1, temat 2, akapit 5, ty świnio i chamie. Mimo iż takiej scieżki zawodowej dla siebie nie widzę, książki o dialogu i rozwiązywaniu konfliktów leżą wszędzie. W teorii jestem równie słaba, jak w praktyce.

Kryminał ma aż trzy części, a po śmierci przedwczesnej autora, ktoś napisał jeszcze czwartą. Cieszę się bardzo z tej perspektywy. Chcialabym tylko, by mi ktoś wyliczył, z jaką prędkością trzeba to czytać, by Wielkanoc w fabule pokryła się znowu z naszą.

--wyslane z fotela w czasie karmienia Plusa

sobota, 2 stycznia 2016

śnieg

Spadł kilka dni temu.

Przykrył, wyciszył, wybielił. Nasza wioska wygląda jeszcze bardziej jak kraina z bajki. W kotłowni suszą się posankowe czapki, kurtki, buty. Grzybek śpiewa "let it snow, let it snow, let it snow".

Brat Bliźniak odleciał do Wielkiej Brytfanny.

Tekst książki poddany ostatnim redakcyjnym szlifom po nocy z oczami na zapałki dosłownie, odleciał do grafika i składu.

Przyleciał ze śniegiem Nowy Rok. Będzie rozdawał nowe dni.

Tak, wiele się zmieniło. To pierwszy Nowy Rok w moim życiu, gdy nie było smutnej piosenki. Cieszę się z tej rozpostartej przed nami bieli. Cieszę się z dobra, które się nam przydarzy. Bo zauważyłam, że wszystkie najtrudniejsze nawet historie z czasem zamieniają się w dobro. Więc można się go spodziewać.

Spodziewajcie się. :)