środa, 31 lipca 2013

królewna i siedmiu krasnoludków

Dzieci mam tu w porywach do siódemki. Dziś po całej posesji nosiły namiot plażowy, zbierały granaty ze zrzuconych śliwek i nosiły na plecach wyrzeźbione przez stolarza z naprzeciwka karabiny. Nie wiem, czy to już dla uczczenia zbliżającej się godziny "W".

Pędem do kuchni wpadają po picie.

Jeszcze nie wpadłam na pomysł, jak wykorzystać ten potencjał. Przed chwilą zebrały patyki, które jesion stracił w nawałnicy, i paliły je w ognisku. Patrzyłam z daleka. Myślę, że im zasadniczo nie przeszkadzam. Powiem więcej: nie przeszkadzam celowo, w poprzek współczesnemu ideałowi dorosłego, co wkłada dzieci w basen kulkowy płacąc za godziny, byleby zapewnić kontrolowaną rozrywkę.

Ale rano, dla spokoju mojego sumienia, tłumnie poszliśmy do GS-u na lody. Zamierzam otworzyć punkt pieczenia gofrów, choć nie wiem, czy będę przez to bardziej potrzebna do szczęścia.

Próbuję w międzyczasie kuchni i prania czytać znalezioną tu książkę sprzed stu lat dla młodzieży, bo moje własne są zbyt poważne. Te przywiezione, nie te pisane, niebyłe i niedoszłe.

Jestem w okolicach czterdziestej strony.

poniedziałek, 29 lipca 2013

blackout

To teraz przyjechaliśmy na wieś Boskiego.

Ukrop nas trzymał w domu i tylko pranie schło jak wywieszone na sznurku rozpiętym na Saharze.

Boski wraca z pracy o dwudziestej drugiej, bo to jednak parę kilometrów do przejechania, po wyjściu depegacji z Trynidadu. Wolę nasz klimat, myślę, z gruntu umiarkowany.

Gdy Andy kończy jeść obiad, nagle cały świat zaczyna zwiewać. Szum jest niebywały. Wychodzimy przed dom. Błyski flesza gdzieś z góry rozświetlają poniewierane drzewa, na których jutro nie spodziewam się zobaczyc już śliwek czy liści. Dach blaszany ciekawe czy odleci na posesję, co niegdyś była gospodą, a dziś porastają zielenią ażurowe mury. Wypatruję, jak tam jesion, najwyższy i pamięta całą historię wsi, więc byłoby szkoda. Boski w slipach, miał bowiem zażyć kąpieli, leci przestawić samochód. Mówi żartem, pal gromnicę i pomysł nie wydaje mi się zły, zaniosłabym jeszcze do meliny Leszka, nad którą wisi słaba bardzo ściana. Za płotem widzę, że gałęzie szarpią druty napięcia coraz wyższego i za chwilę gaśnie światło. O. Awaria.

Trochę mruczy niebo i zapada w ciszę. Nad czarną zupełnie wsią, jak za nalotów dywanowych nad Londynem. Palimy świeczki, ciepłej wody starczy do rana, w lodówce pasztet z Pruszkowa nie doczeka śniadania.

Przynajmniej coś się dzieje.

niedziela, 28 lipca 2013

lata na wsi

przyjmują u siebie złotowłosą dziewczynkę z miasta
co przywozi ze sobą zeszyt
niejeden
wakacje bowiem trzeba jakoś spisać

zapiera jej dech na widok
przez drzwi z piętra stodoły
i nie wypada przez nie, choć prowadzą donikąd

ginie w trawie nad "Gdzie twój dom, Telemachu?"
i po obiedzie podłogę zmywa jak swoją
bo każdy kąt drogi

uczą ją schodzić z papierówki
i wchodzić na dach garażu
pedałować kilometrami
chodzić boso po mokrym wapnie
i po szyję brodzić w ciepłych wysłodkach

staje na podwórku, jeszcze dziś pamięta
dziką gonitwę raz dwa trzy za siebie
ból brzucha wówczas tylko ze śmiechu
swąd drzewa podpalonego nad stawem
i pożar dla dorosłych nie całkiem do wiary
pęd yamahy i hałas wiejskiej dyskoteki
(strzegli jej jak mogli)

miejskiej ostrożności chorowitych dzieci
wypowiedzieli zaciętą wojnę na poduszki

do spania wystarczył
z drzwi od szopy sklecony szałas

zawsze wyjeżdżając przez szybę płakała

sobota, 27 lipca 2013

słowa zza stodoły

Boski Andy przejeżdża się motorem. Niestety nie rozwija prędkości umożliwiającej wrzucenie trójki i czwórki. Kuzyn dogania go na rowerze, by wznowić pracę silnika. Grunt to się nie poddawać, chciałabym wierzyć, w co piszę. Potem Boski nie znajduje i luzu, w związku z czym mija się szerokim łukiem z bramą wjazdową. Ogłaszamy sukces w dziedzinie nauki jazdy.

Ludzie się nie zmienili, tym bardziej ich życzliwość dla nas. Mówi o tym nie tylko pełen stół, ale i troska między wierszami.

W załączeniu fotografia rzęsy na stawie rybnym, gdzieśmy z Bliźniakiem i kuzynostwem pływali na dętkach od traktora. Żaden aquapark nie doścignie wrażeń.

Na polu patrzę, jak słońce się zniża. Zdaje się, że jutro też będzie dzień, kto by pomyślał. I jeszcze słyszę nasz perlisty śmiech i turlanie dętek po miedzy.

piątek, 26 lipca 2013

tuż tuż

Boski dociera nocnym z Wrocławia, by wykąpać dzieci w morzu, gdy ja kompaktuję wagon do rozmiaru opla kombi. Oczekując, aż wodociągi miejskie uruchomią puste krany.

Mgła wchodzi na drogę w Borach Tucholskich. Nieostrożna. Idzie torami kolejowymi w poprzek lasu. I nie wiadomo, kto komu bardziej intruzem.

Czerwone światełka stopów opowiadają historie z podróżowania w dzieciństwie na bezpiecznym tylnym siedzeniu, gdzie można było wyobrażać sobie do woli. Kto inny wyznaczał trasę. Właśnie wyprzedza nas tir. I jego szalony taniec ma zupełnie inne znaczenie.

Czekają na nas z kolacją. Tam, gdzie byłam Julką od Krojenia Chleba w czasie wakacji. Bo przy stole zawsze tyle ludzi. I tak się chciało jeść i razem być, ze stopami podrapanymi od biegania po skoszonym rzepaku.

Przybyło nam parę lat i spraw. A dalej jakby dzieci, łowiące w skarpety kijanki w stawie pełnym rzęsy.

czwartek, 25 lipca 2013

odrzuceni

Przez rozsypujące się, okratowane ale uchylone okienko sąsiedniego wagonu, po ciemku widzę, jak odchyla się firanka. To Dominik słyszy, gdy wychodzę z dziećmi od rodziców po kolacji, by udać się do naszej kwatery. By nie wzburzyć nerwowej babci i nie spowodować używania przez nią imion nadawanych niegrzecznym dzieciom w smutnych bajkach, mówimy cicho dobranoc, słodkich snów, do jutra. Zza firanki szept mówi to samo.

Dominik opowiedział dzieciakom, że nie ma mamy. Jego mama mieszka na innej planecie razem z jego siostrą. Jest jakaś mama przybrana, ale martwię się, czy aby też nie używa kapcia to tłumaczenia zasad obowiązujących w domu.

Przeżywam bardzo to spotkanie nasze w tym czasie i miejscu, bez możliwości zdziałania czegokolwiek znaczącego. Ile razy to jego ufne klejenie się do ludzi sprowadzi na niego kłopoty? Dziś rano słyszę, jak dozorca ośrodka uczy go samemu kleić papierosy z tytoniu i bibuły. Czy podzieli los porzuconych, odrzuconych dzieci? Czy będzie kiedyś sabotował wszystkie dobre relacje, porzucał, zanim ktoś pierwszy mógłby nawet pomyśleć, by zrobić to jemu, odcinał gałąź, na której siedzi i leciał w bezpieczną przepaść niezależenia od nikogo? Wyrażał jedynie ograniczone bardzo zaufanie, które porwie pierwszy podmuch wiatru?

Co z Tobą będzie, dziecko-promyku? I nie mogę nic. Powierzyć go jedynie Temu, co go zaprosił na ten świat.

środa, 24 lipca 2013

kuracja

W aptece, po całym bardzo słonecznym dniu nadmorskiej przygody, każdy podchodzący do okienka się jakoś demaskuje. Pierwsza pani, bardzo subtelna i w wieku średnim, na prośbę pani magister opisuje miejsca otarć stóp, na które potrzebny plasterek. Potem starszy pan rzuca krótko: "stoperan" i już możemy mu współczuć. Gdy nadchodzi moja kolej, mówię: "panthenol" i z panią z okienka uśmiechamy się porozumiewawczo.

Staram się skompletować jakąś listę drobnych marzeń, bo gdy ostatnio spytał mnie Bliźniak, nie umiałam nawet znaleźć kieszeni, w której mogła się zapodziać. Książki noszone na plażę zostają nietknięte, bo Grzybek prosi o czytanie Tytusów, a potem nie umiem opędzić się od przemyśleń. Ale jedno marzenie staje się bardzo wyraźne, po blisko miesiącu warunków koczowniczych. Wyspać się w ładnym, bezpiecznym, jasnym otoczeniu. Miałam już wiele pomysłów, gdzie, lecz nie sprzęgały się z możliwościami.

Wczoraj do głowy przyszedł mi kosz. Nie na śmieci, ale taki. Zawinąć się w koc i odpocząć, jak żołnierz wyniesiony z pola walki. Tylko co wtedy robiłyby dzieci?


poniedziałek, 22 lipca 2013

sisters, brothers

Brat Bliźniak odleciał za kanał. Nie obyło się bez zgubienia boarding pass, która wspólnymi siłami w końcu była, a przecież wolałabym tak daleko go nie wypuszczać znowu. Na stole w wagonie leży jeszcze sprezentowane DVD "Silver Linings Playbook". Ciekawe, że ostatnio wiele o tym filmie myślałam i że co by nie mówić, świat dzieli się na tych, co byli w okolicach tamtej strony i tych, co nigdy tam nie będą.

Gdybym mieszkała w Luton, moglibyśmy co rano biegać z Bratem w workach na śmieci jak główny bohater. I działanie terapeutyczne na smutki miałyby nie kilometry, lecz właśnie to przebranie w poprzek trendom. Zupełnie nie pamiętam, po co miał być worek, ale zapadło mi mocno w pamięć przekonanie Pata Solatano, że jeszcze kilkaset metrów i rozwiąże wszystkie swoje problemy. Wszystko jest bowiem niemal pod kontrolą. Również wtedy, gdy demoluje gabinet psychiatry z powodu nawrotu przykrych wspomnień w poczekalni. Ale przecież to komedia.

Brat zostawia mi także puzzle 1000 kawałków, do których dokładam sobie życzenia albo towarzystwa do ich układania, albo szczęśliwej emerytury z dobrym wzrokiem i sprawnymi palcami. Oraz klimaty ze zdjęcia poniżej. Jednak oglądać je samemu to nie to samo, co razem.


Ciekawe, kto z Czytelników wie, co znaczy "silver linings"? I skąd ta przechwycona klatka?

niedziela, 21 lipca 2013

dominik

Wita nas, jak tu przyjeżdżamy. Kręci się po wagonie między torbami, i myślę, że chciałabym się schować do mysiej dziury i zahibernować, a tu jeszcze ktoś. To rezolutny, uśmiechnięty chłopiec, ma dziewięć lat. Przyjechał z dziadkami. Pytam go o imię. Dominik. Dominik. Uśmiecham się.

Dominik przychodzi od czasu do czasu, zawsze, gdy akurat jesteśmy razem na ośrodku. Bawi się z dziećmi, chętnie pomaga mi potem sprzątać wagon, nawet jeśli Grzybek i Skakanka polecą gdzieś w chaszcze, szukać jeszcze wczorajszego dnia. Mimo kontynuowanych poszukiwań mysiej dziury, pozwalam mu swobodnie się przemieszczać po naszych kątach. W jego obecności trudno jest się w końcu nie uśmiechnąć. Zadaje sporo pytań, rozmawiamy, jest w nim tyle radości, uwagi, uczynności. Na koniec życzy mi kolorowych snów i odpowiadam to samo.

Dziś dzieciaki widziały, jak małomówna babcia spuszczała mu manto kapciem. Nic we mnie się na to nie zgadza. Ale może właśnie ci, co mają pod górę, są potem jak nitki słońca wysyłane z między chmur na trawę.

birthday

Dziękuję wszystkim, dzięki którym mogłam się przedwczoraj poczuć trochę tak, jak na karteczce od Bliźniaka:


Tym bardziej, że sama nie mam pamięci do dat. Nic a nic. Tyle niezłożonych życzeń, zapomnianych okazji. Chylę czoła przed wszystkimi prowadzącymi kalendarze. Dzięki Wam zapomniałam, że miałam tego dnia się martwić, że czas leci.



czwartek, 18 lipca 2013

jeden zamek

Mieszkanie na osiedlu gierkowskim, na którym zaplanowano przestrzennie, iż tylko dziesięciu lokatorów otrzyma talon na fiata, ma swoje plusy. Uczy się człowiek, że nie ma przestrzeni tak wąskiej, że nie dałoby się w niej zaparkować. Jak dziś pod plażą, gdy nagle wyszło słońce i za nim wszyscy wylegli tłumnie. Niby auto większe, a instynkt pozwala za jednym zamachem wjechać tyłem na odległość jednego zamka od sąsiada. Kwituję do dzieci tradycyjnym: "Mama Okruszyna jest najlepszą kierownicą w mieście". Choć wiemy, że to pewna hiperbolizacja.

No właśnie, jednego zamka. Gdy pakujemy z powrotem plażowy folklor ręczników, namiotów, parawanów i dmuchanych delfinów wielkości słonia, właśnie jeden zamek okazuje się kłopotliwy. Otwieram drzwi po stronie najlepszej kierownicy w mieście i wiem po chwili na pewno, że zatrzymały się na drzwiach sąsiada. Wraz z odpryskiem wielkości komara. Na listwie bocznej ochronnej. Krew spływa mi do kostek. Piszę wiadomość. I obliczam, o ileset złotych na lakiernika zmniejszy się nam wakacyjny budżet.

Po chwili jednak zjawia się właściciel, ojciec dwojga, z żoną i dwojgiem maluchów. I zaczynam, proszę pana, mam wielki kłopot z pana drzwiami. I on na to zdecydowanie, że nie ma sprawy i proszę dać spokój. Bez kokieterii żadnej. Mówię, list do pana na ten temat napisałam. - Jaki list, miłosny? pyta z lekką drwiną, i odpowiadam zakłopotana, że nie. Choć mogłabym dodać, że za miłosnymi nigdy nie przepadałam, bo to banalne, ale w dziedzinie listów mam pewne doświadczenie. Mogłabym na każdy temat. Ileż to łatwiejsze niż mówienie. Choć listy rzadko kiedy potrafią cokolwiek sprawić.

Czy już piszę? Nie. Ale prosta życzliwość tego człowieka uderzyła mnie tak bardzo, że na pustkowiu wyrazy aż się poskładały. Bo ja się na ogół spodziewam najgorszego. I ono mnie czasem spotyka. Dziś nie.

czwartek, 4 lipca 2013

telegraficzny skrót

Od kiedy na rekolekcjach zamiast prosić o deszcz łask zaczęto mówić o promieniach Bożej dobroci i miłości, nastąpiło jakieś przełamanie pogody. Wiem, że w potocznym rozumieniu słowo "rekolekcje" należy do obciachowych. A przecież jest tu z nami II trener kadry narodowej z todziną, choć mógłby na Majorce.

Więc jest i mecz. Kilka meczy nawet. W jednym z nich, dorośli kontra dzieci, Skakanka strzela jedyną bramkę tego spotkania. Gdy jej gratuluję raz jeszcze, zanim zaśnie, mówi, Mamo, pogratuluj Tomkowi, to dzięki jego asyście. Tak gładko mi podał.

Jak niewyobrażalnie mnie cieszy, że Skakanka potrafi się podzielić sukcesem. O, pękam z dumy po prostu.

Co my tu robimy poza tym? Pozwalamy Panu Bogu, żeby zdejmował nasze bandaże przyschnięte do ran. Początkowo rodzi to poczucie pewnej bezbronności, ale jest On jedynym w swoim rodzaju lekarzem, który nie upokarza pacjenta i ma czas. Więc działa z ogromną cierpliwością i troską. Co zdrowsi stają się mocniejsi.

Wszyscy spotykamy się na Mszy, konferencji, adoracji, kawie i plaży, w równowadze, której nie da codzienna gonitwa obowiązków. Pisać tylko nie bardzo jest kiedy.

Z pozdrowieniami dla Drogich Czytelników - dziękuję za rozbrajające komentarze, ktore czytam w telefonie, lecz z braku dostępu do lepszych narzędzi chwilowo - nie jestem w stanie zostawić na nie odpowiedzi.

Nad głową komar latając prosi: dopisz, że przyszło lato.

wtorek, 2 lipca 2013

temperatury subiektywne

Nie było ostatnio trzęsienia ziemi. Ani tsunami, które Dosia z Jarkiem wypatrzyli na horyzoncie i pobili rekord prędkości ewakuowania pięcioosobowej rodziny z plaży. Grafit wiszący nad wodą, mimo iż zapowiadał burzę, na plaży skroplił się tylko minutowym kapuśniaczkiem.

Gdy ogniska już dogasa blask, próbujemy ogrzać się nieco. Ktoś obok mówi mi, że mogą stopić się adidasy, i cóż by to była za strata z kategorii niepowetowanych. W sandałkach zamarznę niechybnie.

Między uroczą kurator sądową z jednej strony, a prześliczną nauczycielką polskiego z zawodówki z drugiej, rozmawiamy sobie o stratach. O dzieciakach z domów, gdzie ani ojca, ni matki. Brat w trakcie postępowania za zabójstwo. Stając na drodze człowieka, który wszystko co zdrowe w domu stracił, można odegrać jedyną w swoim rodzaju rolę.

Buty jakoś wytrzymują temperaturę, Skakanka bez śladu zmarznięcia schodzi z dzikiej czereśni i idzie po prysznic w noc ośrodka. Za chwilę ubiorę na siebie polar i owinę się, czym można, myśląc, że na szczęście to nie luty.

A mimo to, nikt przy zdrowych zmysłach nie zamieniłby tego miejsca na wakacje na Majorce.