czwartek, 29 listopada 2012

poszukiwane

Biegłam tak szybko, że podarł mi się worek i wysypały wszystkie słowa. Zbieram je, ale część w błoto, a część uciekła już dawno po drodze, zanim się połapałam. Schylam się, zawadza mi wszystko, by je łapać, kurtka pachnąca kotletami, bo wisi obok kuchni, szalik, co ma cztery kilometry, siatki z innymi sprawami i polecone wszystkie pilne i priorytetowe.

Gdybyście widzieli je gdzieś, wyrwane takie z kontekstu, proszę o zwrot. Ja bez słów nie czuję się najlepiej. Blednę i wiem, że gdy nie dam im w porę dojśćdo głosu, może już nigdy nie przejdę z biegu do spaceru. Uczciwego znalazcę proszę.

Między jednym przystankiem dziś a drugim wyższych konieczności, słyszę Streets of Philadelphia i to są te słowa do tego rytmu, że wszystko we mnie jak zwykle zamiera. I tęsknię za pisaniem tak, jak tęsknić może bezpański pies. Wstyd przyznać. Tęsknię za tym, żeby nie biec, ale iść, żeby doświadczenia brać do ręki, żeby nie wysypywały się na krawężnikach kolejnych dni. A teraz tak szybko się ściemnia.

Niechby to był spacer ulicami Filadelfii, nawet gdybym miała być unrecognizable to myself. Albo chociaż wokół bloku, w poprzek tej wilgoci zżółkniętej od ulicznych latarni. Wokół bloku, za to kompletnie bez celu.


Streets of Philadelphia

Powered by mp3skull.com

poniedziałek, 26 listopada 2012

kanal lewy, kanał prawy

Czasem by człowiek chciał się osunąć i skapitulować wobec rozmaitych niemożności.

Grzybek jakby zdrowszy, Skakankę wzięło coś nowego. Więc od kilku tygodni w domu mam nadawany w stereo (na zmianę z mono) dźwięk pociągania nosem (wysiadają przy tym wszelkie odgłosy życia z dżungli nagrywane późnym wieczorem), głosu zmienionego chrypą i pokasływania. Niestety, mimo iż parzenie herbaty z miodem i cytryną powinno się stać jakimś elementem rutyny, wszystkie te okoliczności znoszę coraz gorzej. Zwłaszcza zaś reglamentację wyjść z domu, które nawet w razie palącej konieczności widzenia się z uczniami - trudno jest zorganizować.

Bakcyl postanowił również zmiażdżyć fortecę mojego ruchu oporu i łazi i po mnie. Udaję, że mnie to nie rusza.

A przecież widziałabym siebie chętnie w sanatorium jakimś w klimacie ciepłym, pod kocem grubym na werandzie. I żeby zabrano mi wszystkie te zajęcia, kórym oddaję się bez pamięci - organizowania, szycia, rysowania, projektowania i obmyślania.

I dano do rąk zeszyt i pióro na naboje, z termoforem nabojów na zapas.

I powiedziano: już dobrze. Możesz odpocząć. Wymyślono za Ciebie zastępstwo.

piątek, 23 listopada 2012

co nowego

Ale w Karmelu w Echt przecież nie byłoby tak.

Wyobraźnia lubi tworzyć sytuacje piękne i proste jak czcionka bezszeryfowa.

W Karmelu w Echt na dźwięk kołatki o 4:45 rano każdego dnia trzeba by było dowieść wierności swojej decyzji. Potem rzez kilka godzin w kaplicy doświadczyć trudu modlitwy.

Nie wypić kawy z rana, chyba że święto.

Potem w milczeniu szukać błądzących myśli, kontemplować chłód i inne braki - jak brak heroizmu, brak nadzwyczajnych objawień, brak siły, brak spektakularnego efektu, brak społecznego uznania. I dopiero ubóstwo takie przynosić Temu, co pisze miłością po widnokręgu. W tych ubogich okolicznościach się z Nim widywać.

Więc tu niby nie Echt. Mały metraż, przyziemne kłopoty, Grzybek nadal chory, wyprawa do Dentysty naszego rodzinnego ulicę dalej - to dzisiaj nasz Mount Everest. Ale przecież dzieje się bardzo wiele. Zakupy dopiero co do domu przywiozłam.

Co nowego? Mam nową plombę. A, jest i nowa laleczka.

środa, 21 listopada 2012

karmel w echt

Miało być jak w Karmelu w Echt.

Miałam kontemplować złożone prawdy, wytwarzając seryjnie drobiazgi na jarmark. I ciszy byłabym bezbrzeżnie pełna, z tej ciszy rodziłoby się życie z namysłem i fokus na każdym człowieku, co wchodzi w kadr.

Jestem bowiem zwolenniczką rozwiązań idealnych.

Jest rejwach nie do opisania, wietrzenie zarazek na przemian z grzaniem nóg, drugie danie na opak z pierwszym i czosnek wielopostaciowy. Przedmioty, ludzie, wydarzenia w bezpostaciowym chaosie, chociaż nie - w natłoku, głównie w czterech ścianach, co się opatrzyły przez lata pracy w home office.

Niniejszym dziękuję Rodzicom moim, którzy wczoraj przyszli, żebym ja wyszła. Nie wyszła właściwie, ale wybiegła. I przebiegła kawałek, mijając w ciemności i mgle innych, którzy wiedzą, dlaczego biegną, choć osobom postronnym może się to wydawać niepotrzebne, niebezpieczne, dziwne.

Gdy Boskiemu mówię, gdzie dobiegłam, odpowiada, że jego przełożony z Francji, co biega ultra-maratony, nigdy nie widział kobiety płaczącej ze zmęczenia na takim biegu. Mężczyzn, którzy padają - i owszem.

Ale przecież ultra-maraton to musiałby być chyba razy piętnaście czy ile. A ja zawsze zostanę jedynie czempionem własnej, osobistej kategorii. Każdy metr to zwycięstwo.

wtorek, 20 listopada 2012

wieści z frontu

Boski Andy przyjmuje delegację króla Syrii. No może coś poplątałam, ale to ktoś na pewno równie ważny. Dodawszy pozostałe zobowiązania wychodzi na to, iż Andy zawija do domu ledwo zdążając przed zmianą daty na dzień następny. Najgorsze, że w aucie jeździ z nim po mieście mój zestaw małej damy do pospiesznego makijażu - więc ucznia przyjmuję w wersji plain truth.

Ogarniając sprawy domowe zyskuję przekonanie, że pomóc mogą jedynie działania spektakularne. O tym też myślę, gdy razem coś dłubiemy ze Skakanką i mówię, że trzeba się uzbroić w cierpliwość. Oczyma wyobraźni widzę pasek wojskowy na wojskowych spodniach, w których podobieństwo moje do G.I.Jane byłoby zupełnie przypadkowe - a przy pasku torebkę na granat ręczny, zakupioną niedawno przez Boskiego w Agencji Mienia Wojskowego za czterdzieści groszy.

I z tego woreczka granat wyciągam i raz na zawsze znika palący problem bałaganu. Fakt, że wraz z naszym mieszkaniem, ale wszystko ma swoją cenę.

I głeboko zamyslam się nad tym, jak bardzo nie znoszę tego nad wyraz ciasnego metrażu, gdzie przeżyć mogłaby jedynie perfekcyjna pani domu, która - nawet w stanie krańcowego wzruszenia czy pośpiechu - wszystko odkłada na miejsce do skrytki numer 45 lub 445, jak na przykład mieszkająca tu dawno, dawno temu Teściowa.

I popełniam znowu wielki ten błąd, gdy dziecko przychodzi - bo zamknięci razem w metrażu siedzimy od niedzieli wieczór - i mówi mi o odkryciu swojego życia, a ja pytam tonem porucznika: ale gdzie masz kapcie?




poniedziałek, 19 listopada 2012

sztab kryzysowy

Przez nasz dom jakby przeszedł tajfun. Jak zwykle, gdy przez większą część weekendu nikogo nie ma w domu. Bo spotkania rodzinne i uroczystości.

Sytuacja jest nie do opisania. Musieli szukać tu czegoś komandosi z GROM-u. Powywalali wszystko z szaf, porozrzucali zabawki i zatarasowali łazienkę praniem, a także obłożyli naczyniami zlew po wypiciu kawy w przerwie. Gdy dodać do opisu dwójkę przeziębionych dzieci, zatrzymanych dziś na kurację w domu, sytuacja wydaje się poważna. Nie można pominąć milczeniem i biurowych zaległości oraz nowych wyzwań, jak nadchodzący kiermasz Fundacji w firmie Męża. Tego komandosi nie tknęli, polecieli dalej bez odcisków palców.

O jedenastej z kranu przestaje lecieć woda. Ubiegam to zniknięcie jak James Bond, w ostatniej chwili  łapiąc resztki rdzawej cieczy z kranu, na poczet spłukiwania WC.

Formuję sztab kryzysowy. Boski Andy skończył czytać "Dziewczyny wojenne". Kolej na mnie.

niedziela, 18 listopada 2012

wonder years

Postanawiam z powrotem się przejść.

Za dzieciaka ta droga z rodzinnego domu do szkoły wydawała się tak żmudna jak szkolny obowiązek.

Teraz się kurczy do trzynastu minut. Na końcu mijam cukiernię, gdzie z Bratem Bliźniakiem kupowaliśmy po lekcjach najsmaczniejsze pączki w mieście. Obok baraczek, gdzie można było się zaopatrzyć w zimną oranżadę w woreczku - różowa, o smaku landrynki. Raz kupił mi ją tam też kolega, obecnie świętej pamięci, gdy przez trzy dni chodziliśmy ze sobą w którejś tam podstawowej klasie. "Chodzenie ze sobą" w tamtych czasach polegało na wymianie zdjęć legitymacyjnych i postawieniu oranżady. Kolega przychodził do szkoły nawet w zimie w tenisówkach i nie wiem zupełnie, jak go było na ten gest stać.

Potem mijam szkołę i idę do rodzinnego domu Boskiego, który od dziesięciu lat po naszym ślubie jest i moim domem. Szkoła bowiem leżała mniej więcej w połowie drogi między naszymi domami. Mimo że Boski nie kupował mi lemoniady i nigdy w tamtych czasach nie byliśmy "po słowie", od piątej klasy, do której trafił po powrocie z Algierii, do maturalnej wisiało nad moim biurkiem jego zdjęcie. Najlepszy przyjaciel. Byliśmy bowiem jak Kevin Arnold i Winnie Cooper. I nasze "Wonder Years" ze szkołą w środku.

Kto by pomyślał, że taki finał. I nasza córka w tej samej szkole.

piątek, 16 listopada 2012

medycyna rodzinna

Szycie to bajka. Bo jutro Skakanki urodziny dla kilkunastu dziewczynek i chciałam wykonać prototyp do tego, czym się będziemy zajmować. Gdy siadam w końcu na chwilę tego dnia, liczy się już tylko nitka, kolor, faktura i jak się sprawy przyziemne układają.

W środku spraw mam widzenie z Dentystą naszym Rodzinnym z powodu uporczywego bólu zęba. To pierwszy stomatolog, któremu udało się bez śladu wysiłku przekonać Skakankę do otwarcia paszczęki (wcześniej odmawiano nam pomocy z powodu efektów dźwiękowych i braku reakcji pacjentki na prośby i groźby). Skakanka, podobnie jak Grzybek, ulegli hipnozie jakiejś i od tej pory w czasie wizyt jest tak jak w filmach, które lubię: nic się nie dzieje. Dziś znowu moja kolej.

Wychodzę z pozwoleniem na opowiadanie, jak strasznie trudny był to zabieg i rzadko wykonywany. Zastanawiamy się jeszcze, czy w życiu warto robić coś szalonego, coś, co marzyło się od szczeniaka. Przychodzi mi do głowy krótka opowieść, którą przywiózł nam onegdaj inny Lekarz nasz rodzinny Pierwszego Kontaktu:


I rozważamy, między jednym otwarciem szczęki a drugim, co mówiła Jacketowa: na głowę najlepiej pomaga kopanie w cztery litery. O ile jest ktoś, kto jest przy nas, i zechce się tego podjąć. Jak dr Wilson taki dla House'a MD.

Szczęśliwy, kto takiego znalazł.




czwartek, 15 listopada 2012

ślady

Wypadło mi przez przypadek z niedostępnego archiwum starego bloga na onecie. Zamknęłam je i zgubiłam kluczyk, na amen. Minęło tyle czasu i dalej wszystko na świecie wygląda tak samo.

dziś wiatr odziera drzewa z liści
szybko i bez ceregieli
tylko patrzeć
i będą nagie
a przecież coraz zimniej

jeszcze wczoraj
wydawało mi się
że oglądam bukiety
które Ktoś niemądrze rozrzutny
dla mnie wszędzie porozkładał

liście łączyć w takie kolory
i zawieszać tak wysoko
z narażeniem życia
na drzewie
mógł tylko Ktoś szalony z miłości

przypominam sobie
z Niego też zdarto szatę
skulił ramiona
zamknął oczy
choć nie wiem
czy bardzo wtedy zmarzł

środa, 14 listopada 2012

wyrazy

Drobiazgi.

Mirella wytrwale dzwoni z Sosnówki od piątku. Dyskretny sms ze zdjęciem przypomina mi w poniedziałek, że jeszcze nie oddzwoniłam. I gdy dziś w końcu rozmawiamy, i tłumaczę jak zajmujące jest zbieranie rzeczywistości, co znów się wysypała jak zakupy z porwanej siatki - nie wyrzuca przecież niczego, turlając się z wózeczkiem z lasu.

Jack Jacket przegrywa mp3 na telefon, do którego nie istnieje żadna polska instrukcja obsługi. Jacketowa w tym czasie zielona ze zmęczenia, głowę trzymając, żeby nie potoczyła się pod stół, mówi, że recepta na moje problemy znajduje się z innej strony, niż myślę.*

Zawsze mogę liczyć na good morning z Gogolina. W szatni Mero też coś do mnie mówi. Ludzie piszą listy. Webvilla rysuje.

Boski robi herbatę z miodem - to jego specialite de la maison.

Mówię, że boli mnie ząb i Skakanka, to nasze Wybij-okno, bez słowa całuje mnie w policzek.

Chciałabym tak samo. Stawać się wyrazem dobroci w czyimś grafiku życia.

wtorek, 13 listopada 2012

znowu w szkole

To inna szkoła niż nasza. Do naszej, gdy wspinam się po poniemieckich schodach, wchodzę z tobołkiem wspomnień. Przecież także tych bardzo dobrych. Boski Andy jako pacholę w tej samej klasie - jak nie było ochoty iść do szkoły wcale akurat tego dnia, szło się, bo on był, i z pierwszej ławki zapuszczał żurawia w moją stronę. A tematów mieliśmy co niemiara. I mówili o nas, że jak Ania z Zielonego Wzgórza i Gilbert Blythe. Nie rozbiłam na jego głowie tabliczki do pisania, może tylko często miałam jakiś egzystencjalny problem do rozważenia, jakieś ale, jakąś sprawę do załatwienia. Plus sprawdzanie, czy to przyjaźń, jaka przyjaźń, co było, co jest i co będzie za 10 lat. Listy, utwory poetyckie satyryczne w swej naturze - Boski przechował je wszystkie.

Ale ta stara szkoła, w której teraz Skakanka, to też pamięć niesprawiedliwości i nieustanego bólu brzucha, bo część nauczycieli nigdy nie była dzieckiem. Więc system bicia linijką po dłoni, rzucania kredą w delikwenta, idiotycznych wymagań też, piedestału grzecznej i mądrej dziewczynki. Toalety gorsze niż na dworcu głównym - do dzisiaj tak jest.

A dzisiaj do szkoły z zupełnie innej strony miasta przywiozłam Skakankę - wraz z dwiema koleżankami z klasy - na trening kopania piłki. Ciepło, przytulnie i filia biblioteki miejskiej w budynku. Więc zaznaczam swoją obecność, pisząc na klawiaturze czytelnianego komputera, w której spacja myli się z alt. Przy przeszklonej szybie, za którą zaraz sala gimnastyczna i przyszłość kobiecej piłki.

Tak, zdecydowanie przepis na miłe popołudnie. W mojej kawiarni nie musi być nawet kawy, wystarczy coś do pisania.

super tata

Boski Andy oświadczył mi wczoraj ni stąd ni zowąd, że ma dziś wychodne.

Wychodne w celach szkoleniowych. To mnie jeszcze nie dziwi, bo w jego zawodzie - bądźmy szczerzy, się zdarza. I nikt nie jest perpetum mobile, uczymy się całe życie, gdyż zasoby i pomysły, które możemy wygenerować sami, nie są nieskończone. Zew nauki to dobry motor.

Ale Boski mówi, że idzie na trzygodzinny warsztat dla ojców. Dziś. Za tydzień - tak samo. Bo się zapisał.

Dobrze, że nie widział mojej miny. Szacunek. Respect. Czapka z głowy. Nie mam nic do dodania, podziwiam.

niedziela, 11 listopada 2012

ścieżka biegowa

Ręce już marzną, mimo że temperatury na plus.

Znajduję swój rytm. Wałami wzdłuż Odry. Tempo takie, jak dla mnie. Nikt mnie nie pogania, nie ponagla, nie ściga. Nikt nie mówi, że krzywo, za wolno, że świat cały inaczej.

Spotykam ludzi. Różnych. Ubranych bardzo sporty i mniej. Jedna starsza pani w waciaku i czapce śmiesznej, z kijami. Sama. Widzę, jaka ona jest sama. I nie przychodzi mi do głowy z tej czapki się śmiać.

Bo każdy spotkany na ścieżce to oddzielna historia. Jeden biegnie, żeby parę kilo mniej. Bo to, co widzi w lustrze, przeszkadza pokochać siebie. Drugi - bo nowotwór lub zawał pokazał kruchość życia. Trzeci - bo postanowił coś w tym życiu zmienić. Może rzuca palenie albo picie, a może tylko stracił pracę albo rzuciła go dziewczyna, i przeszedł już wszystko sam w czterech ścianach, a teraz wybiegł. Każdy zasługuje na to, by być traktowanym poważnie.

Po południu jesteśmy w sklepie sportowym całą rodziną, za halówkami dla Skakanki, bo stare pękły od kopania piłki. Widzę wieszaki całe gadżetów biegowych, bo okazuje się, że nawet chodziarz, maratończyk i sprinter muszą mieć oddzielny zestaw. Ceny takie, że można sie przewrócić. Oglądam to i tamto, przymierzam.

Na koniec mówię Boskiemu: masz rację, sportowiec jest w sercu. Cała reszta niewiele znaczy.

Wychodzę z czapką za 4 złote i rękawiczkami. Bowiem tego dnia rano, gdy spotkałam tyle historii - ukrytych przed wzrokiem i pod firmową kurtką, i pod zwykłym waciakiem - zmarzłam trochę.


sobota, 10 listopada 2012

skyfall

Nie lubię filmów o Bondzie. Ale ten był inny.

Czasem na film się idzie, bo już wszyscy byli, a czasem, bo to przygoda, sama wyprawa, towarzystwo i okoliczności. Więc tym razem oba powody.

Na początku filmu nic się nie dzieje - znaczy dużo biegają, niszczą i nie wiem, kto jest kto - więc wysyłam zaległe smsy.

Potem jest Londyn (i wspominam trasy wszerz i wzdłuż Bratem Bliźniakiem). I Judi Dench, i na jej twarzy dzieje się ogromnie wiele. Jeszcze potem Javier Bardem, geniusz metamorfozy, ale za chwilę znowu przerwa w dzianiu się, bo pogonie, helikoptery i trupy. Więc można wyjść po popcron i colę, zwłaszcza po takich dwóch dniach jak tamte.

Gdy wracam, dzieje się znowu i już nie przestaje do końca. Zwłaszcza ten pusty dom i światło jak pada przez okna na białe prześcieradła, co przykryły sprzęty. I potem wkładanie światła za kraty krzywo zbitych desek. I oczy tego starego człowieka i drżenie rąk, i świst oddechu, gdy nabój dwuruki wypada z ręki na podłogę. 

James Bond: Everybody needs a hobby. 
Silva: So, what's yours? 
James Bond: Resurrection.

No tak.

piątek, 9 listopada 2012

rozmowy w szatni

No i stało się w końcu. Dzięki Mero. Nasze obietnice składane Skakance od sierpnia, że będzie naprawdę trenować, w końcu przyoblekły się w rzeczywistość.

Odwozimy więc dziewczyny na sport niszowy i rozmawiamy z trenerem AZS Wrocław. Tradycyjnie okazuje się, że jeśli coś jest dobre, opiera się na ludziach z pasją, ich wizjach, woli robienia czegoś dobrego. Mistrzynie Polski piłki kobiet dzielą się umiejętnościami z tyle młodszymi podopiecznymi.

Ogień pasji sportowej zapalił Boski Andy, odbywając ze Skakanką w lecie regularne treningi techniczne. A ja miałabym do dodania tylko tyle, że też jako dzieciak latałam za piłką w gronie chłopaków z podwórka, i składy drużyn Niemiec i Holandii umiałam recytować z pamięci.

Skakanka na wsi ze złamaną ręką kazała sobie zrobić takie zdjęcie, po czym podpisać "tak się kończy granie z chłopakami w nogę" i wysłać Przyjacielowi naszej rodziny:



Gdy Skakanka spełnia swoje marzenie, z Mero idziemy do szatni klubowej i rozpoczynamy nasz tete-a-tete. Myli się ten, kto myśli, że kobiety marnują czas na plotkowanie i omawianie bieżącej mody. Jak dla panów uznanie, tak dla nas dzielenie się ważnymi sprawami, rozkładanie na części pierwsze emocji, które je otaczają - jest życiową koniecznością. I nie zmieni tego żaden pozornie męski sport. :)


czwartek, 8 listopada 2012

lwie serce

Bez nadziei na odzyskanie przytomności w końcu (jak mawiała moja Mama, "wyśpię się w trumnie" ;), czuję jak dociera do mnie, że dom się budzi. Co dziwne, wyjątkowo znowu beze mnie, gdyż chwilowo wypadłam z roli budzika. A szkoda. Wczoraj byłam u koleżanki z sąsiedztwa, która budzi swoich synów grając im na gitarze. Co za twórcze podejście do prozy życia.

I po chwili słyszę dziwne trzaski z biura, odgłosy zaciętej walki. I z niepokojem pytam, co się tam dzieje, gdy Grzybek opowiada mi o tym, jak się cieszy, że już rano, mimo że zatkany dokumentnie. Trzaski nie ustają, aż w końcu Boski pojawia się w drzwiach i mówi: Kochanie, zabiłem muchę. Tak, od trzech dni latała do domu taka tłusta bestia, którą skrzydełka ledwo unosiły.

Rejestruję bezdźwięcznie fakt, że już po niej. I wtedy Boski ciągnie dalej, ale już do siebie: "Kochanie," powiedziała, "jesteś wielki, niesamowity, wspaniały. Zabiłeś ją."

No tak, znowu zapomniałam. Dinozaury wyginęły. Rycerze wykończyli smoki z bajek dla swoich księżniczek. Bizony i wilki pod ochroną. A potrzeba uznania, ten największy motor napędowy działania mężczyzny, jego woli życia i zdobywania, pozostał.

Jesteś wielki, potwierdzam. A mucha naprawdę była potężna jak zeppelin. Jeśli nie groźna, to mogła doprowadzić do szału. Niech odpoczywa w pokoju.

środa, 7 listopada 2012

wizje i rzeczywistość

W nocy u nas wystawiano "Rigoletto" w kilku aktach. Znaczy Skakanka w roli głównej, pościel i pidżamy w pozostałych. Akurat wcześniej miałam refleksję, jak zmniejsza się ilość problemów zdrowotnych im dzieci starsze.

Już prawieśmy oprani.

Grzybek zatkany nadal w domu, więc mam komplet. Jedynie mama z dziećmi na L4 wie, jak wygląda dom, gdy dzieci są cały dzień w szkole i przedszkolu, a jak wygląda, gdy nie są. Można powiedzieć, że przestrzeń z trudem wydzierana chaosowi przez dzień wczorajszy - dziś znowu przedstawia pejzaż atomowy.

W międzyczasie wysmarkiwania i tworzenia oddzielnych diet dla oddzielnych chorób nagle przed oczami wyobraźni staje mi weranda z oknami bardzo dużymi, zydelkiem i biurkiem prostym ogromnie. Stolik drewniany z jedną szufladką też by wystarczył. Kartek kilka i długopisów. I dal z okna werandy wystarczająco przepastna, by zapełniały ją zdania. Cisza, że w uszach dzwoni, żeby słowa mogły spokojnie się przemieszczać, spacerować i zajmować w końcu swoje miejsce.

Taki urlop zdrowotny, sanatorium, choćby i na trzy dni. Wyszłabym cicha taka, taka poukładana w akapity, z częścią tej dalekiej przestrzeni w sobie.

Boski obiecał mi kiedyś coś takiego zorganizować.


wtorek, 6 listopada 2012

beyond description

Bywa zmęczenie nie do opisania. Więc mimo iż stwierdzenie, że "coś jest nie do opisania" w normalnych warunkach przyjęłabym jako wyzwanie, dziś się nie podejmę.

Podejmę jedynie próbę drugiego podejścia do zrobienia kakao. Może tym razem mleko posłusznie poczeka w garnku.

Boski też jeszcze przy stanowisku numer dwa nadrabia zaległości na wyraźne życzenie szefa.

A ja powieszę wpis na blog i czwartą już dzisiaj pralkę. Potem ustąpię miejsca. Znaczy słowa ustąpią miejsca, by je zajął sen.

stand by

Ale przecież jestem jak najbardziej wśród żywych. I po bardzo intensywnych, pięknych i zajętych dniach organizowania warsztatów dla małżeństw - nie mogę już doczekać się rytmu codziennego pisania. Jakby z nowym doładowaniem do akumulatora codzienności. Tak, można być wykończonym i bardzo szczęśliwym.

Teraz byłoby niezmiernie trudno opowiedzieć cokolwiek, gdy głowa już prawie na klawiaturze. I wszystko bardziej legato i piano.

Wykipiało mi mleko na kakao.

sobota, 3 listopada 2012

ławeczki

EyesWideOpen przesyła mi ławeczki. Jak to miło, gdy proza przechodzi w takim tempie w wizualizację.






Z takiej kolekcji można sobie coś już wybrać.


Zapomniałam tylko dodać, że właściwie wolałabym zamiast nagrobka płaską trawę i tabliczkę, że była taka jedna. I jakiś cytat, może być z prozy Walta Whitmana, jeśli miałoby być optymistycznie-podniośle, lub Twardowskiego, jeśli całkiem prosto.

Od dawna uważam także, że z doczesnych szczątków powinien zostać tylko proszek, żeby nikomu nie myliło się, że jestem tu, gdy będę TAM.

Żeby tylko starczyło czasu pozostawić po sobie dobre wspomnienia.

czwartek, 1 listopada 2012

sprawy ostateczne

Tak wiele dekoracji mijam, nocą prawie na cmentarzu, bo z powodu choroby Grzybka i wyjazdu Męża ze Skakanką w jego strony - świętowanie przesuwa się na wieczór. Widać , że wszyscy tu już byli.

Jeszcze nie ma po Drugiej Stronie nikogo spośród bliskich. Więc idąc na cmentarz nie tęsknię nie do wytrzymania, może poza samym Tym, co pisze miłością po widnokręgu. I może dlatego nie rozumiem, a tak - czytałabym więcej tekstu w tych dekoracjach, w tych gestach hojności i upiększania.

Gdybym miała wydać jakieś ostatnie dyspozycje, to prosiłabym o jasny nagrobek i prosty bardzo. Za to obok z ławeczką może. I w ten dzień świąteczny - żeby jedynie przynieść różę sztuk jeden. I jedną małą lampkę, maleńką zupełnie, bo choć lubię migotanie płomyka, to nie chciałabym wyglądać w tym dniu jak choinka.

Ważniejsze, żeby na tej ławeczce usiąść i chwilę porozmawiać. Z Nim o mnie i ze mną. Powspominać zwłaszcza dobro, jakie się ze mną komuś przydarzało. Uśmiechnąć się do przywar, "ona po prostu taka była i już". No. Chyba najbardziej w tym dniu nie chciałabym samotności.