wtorek, 31 sierpnia 2010

pora deszczowa

Nie było na ten temat żadnego plebiscytu czy głosowania przez aklamację, a jednak lato dobiegło końca i to w najmniej elegancki ze znanych sposobów. Mimo iż opad ciągły jest na zewnątrz, w domu zimna wilgoć wchodzi nawet pod rękawy polaru i nadzieje na wyschnięcie jakiejkolwiek partii prania są marne. Suszarka na krześle suszy właśnie galowe rajstopy Skakanki, z których różowa siła odplamiania nie zmyła śladów plakatówki, i nie wiem, czy szlag trafi najpierw suszarkę, czy mnie.

A przecież przeciwności losu, nie mówiąc już o pogodzie, wypadałoby znosić z jakąś szlachetną rezygnacją. Wkładam więc kolejną parę skarpet i myślę, jak my to przetrwamy i w duchu listy ślę do elektrociepłowni, by sezon grzewczy zakończony w czerwcu na nowo już rozpoczęli.

Gdy ja tak z nosem w tłumaczeniu i kubku gorącego rooibosa, boski Andy kupuje dziecku pepegi na w-f. Tym razem to on zbierze cięgi od ekspedientki i zapłaci kto wie ile za obuwie made in china. Potem dzieci zrobią mu kocówę, jak mi wczoraj, by nie zdążył się rozpłakać. A kocy u nas na szczęście pod dostatkiem.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

panienka z okienka albo casting na jędzę

Pięć bloków w różnych formatach potrzebne jeszcze było i kredki bambino oraz akwarelki. Może jeszcze niełamiące się BIC-ki, kredki ołówkowe znaczy. Zamiast pójść do sklepikarza na ruchliwym skrzyżowaniu, biorę dzieci do sklepu wielkopowierzchniowego. I to jest dzisiejszy mój błąd numer jeden.

Zapowiadam wizytę jedynie w dziale "papier" i "odzież", i tak też czynimy. Dodam, że na nic więcej nie byłoby już siły. Znalezienie kredek bambino, schowanych pod obrazkami z najkoszmarniejszych kreskówek (dziś nawet Kubuś Puchatek wydaje mi się koszmarny), zajmuje nam godzinę i dwadzieścia minut. Znaczy generalnie jakieś są, ale te z dużym napisem Disney kosztują 30 zł. Blok mały techniczny - 4 złote. O reszcie nie wspomnę, a należy pamiętać, że nie jestem sknerą.

Więc jesteśmy w realu. Momentami myślę, że koszmarnym śnie, których ostatnio do wyboru do koloru (ostatnio na przykład Yola z piłą elektryczną - może po seansie Book of Eli - Yolu, pozdrawiam i wybacz!). Ale nie, niech czytelnicy dobrze zapamiętają markę niemieckiego krwiopijcy, który z rodzica zedrze ostatnie slipy.

Idę następnie odebrać bon za wydanie bajońskiej sumy na kredki i bloki, i mówię pani w okienku, że już zapłaciłam za bony w wywindowanych marżach na kredki. Tak to jest jak się wszystko zostawia na ostatnią chwilę - marszczy się z wyższością pani w okienku o wyglądzie utlenionego wyżła - ja wszystko kupiłam w czerwcu. W okienkach zawsze widać baby jagi, innych nie zatrudniają. Proszę o nazwisko, wychodzę i ogłaszam dzieciom, że teraz będę płakać.

niedziela, 29 sierpnia 2010

elektromonter

Przecież nie mieliśmy pojęcia, że wrzesień zacznie się jeszcze w sierpniu chłodnymi wieczorami i zmrokiem - jak gdybyśmy nie potrafili korzystać z wiedzy gromadzonej od lat. Więc jesteśmy z jednej strony kompletnie zaskoczeni i zbici z tropu, z drugiej zaś - przecież przygotowani. Mamy bowiem lampę. Co prawda przez jakiś kompletny zbieg okoliczności nabytą, bo kupowaliśmy ją od ośmiu lat i przeciwwskazania finansowe nakładały się na wiek dzieci, grożący kalectwem lampy bądź potomstwa. A tu w jedno popołudnie podjęliśmy decyzję - i jest jak znalazł.

Montaż nie był łatwy. Boski Andy musiał nawet po raz pierwszy w życiu ubrać na siebie gumowe rękawice, dokładnie takie, jakie nosiła Hiacynta Bucket w Co ludzie powiedzą - w bijącym po oczach kanarkowym kolorze. Żarówki halogenu, którą trzeba było samodzielnie poskładać z części, nie można bowiem dotknąć palcami. Ja, jako abnegat instrukcji, pewnie bym to zrobiła i halogen świeciłby krzywo lub wcale. Boski Andy dołączył jednak do galerii migawek z prac domowych w kolejnej twarzowej odsłonie, trochę jak udomowiona drag queen. Tym, co nie czytali mnie archiwalnie przypomnę, że podczas wiercenia sufitu pod lampę sufitową z rok temu, miał na sobie twarzowe okulary do pływania - i nie zdjął ich również wówczas, gdy do dzieci przyszedł pediatra.

Zobaczymy, w co uda się przebrać przy następnej lampie.

sobota, 28 sierpnia 2010

silencium profanum

W zakonie, ponieważ obowiązywało milczenie, w pewnych godzinach nawet ścisłe, gdy człowiekowi akurat przypomniało się coś ważnego czy śmiesznego, miał obowiązek donieść to do czasu czterdziestominutowej rekreacji, po obiedzie lub wieczorem. Można było, mając za pazuchą kartkę i maleńki ołówek, zapisać sobie, a następnie, gdyby pamięć zawiodła, zerknąć.

Podobnie z pisaniem teraz. Dni mijają i wiele ich godzin układa się we frazy, których zapisać się od razu nie da, bo dajmy na to akurat zakupy, czy gary, czy stan wyjątkowy. Potem te frazy lądują na ogromnym śmietnisku niezapisanych słów, słów utraconych na zawsze i bezpowrotnie. Zawsze można założyć, że nie były ważne, ale jeśli nikt ich nie czytał, przecież nie wiadomo.

Więc dla porządku pisania tych ostatnich dni: gość z UK w jednym kawałku dotarł do domu w czwartek nad ranem, a wsiadłszy na dobę po operacji do samolotu, wykazał się nadludzką siłą fizyczną oraz hartem ducha. Sobota dzisiejsza rozwinęła się w kierunku kupna lampy, która ma podnieść w naszym domu czytelnictwo, sprzątania oraz wizyty u teściów, i jestem bardzo zmęczona, jeszcze bardziej na myśl, że nie udało się nicnierobić. Spod lampy podnoszącej czytelnictwo to piszę.

(po)wolna sobota

Po tylu weekendach tułaczki, nareszcie leniwa sobota w domu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak wielką radość sprawił mi deszcz i niska temperatura, ogłaszające całkowity zakaz wychodzenia z domu bez ważnego powodu. Przechadzam się więc w turbanie z ręcznika, ciesząc się, że ślady porządków i remanentów jeszcze wyglądają zza szyb kredensów i szaf bibliotecznych, i nic niespodzianie nie spada na głowę, nawet ściany mają jakiś przyjazny kolor i nie przeszkadza suszarka na pranie w centrum naszego salonu wielkości szatni klubu trzecioligowego. Cały dom wypełnia muzyka Markomanii i głos Niedźwieckiego, któremu nigdy nigdzie się nie spieszy. Dzieci układają mozaiki, boski Andy wraca z pomidorami i dopóki nie stwierdzimy, że musimy coś w trybie dokonanym dzisiaj ZROBIĆ - dzień będzie wolny jak wiatr za oknem.

piątek, 27 sierpnia 2010

szyderczy uśmiech budżetówki

Pani uchyla okienko szkolnej portierni i uśmiecha się: co, Pani się spodziewa, że już będzie plan lekcji? Albo godzina rozpoczęcia roku szkolnego? Fakt, nie przypuszczałam że to sprawa opatrzona pieczęcią tajemnicy państwowej i może gdyby nie podawano tych danych do publicznej wiadomości, Niemcy nie zaatakowaliby Polski przed pierwszowrześniowym apelem. Dzień przed niech Pani przyjdzie, powinno już być wiadomo.

I tak to pracownik budżetu udziela mi pouczenia, iż instytucja zawsze będzie górą, od pierwszego oddechu mojego dziecka w jej murach. Że Instytucja ma gdzieś to, że jeśli się dziś nie umówię z uczennicą, która zamawia u mnie serię lekcji w przyszłym tygodniu, to nie zarobię i na ZUS zapłaci pensja Andy'ego.

Instytucja patrzy z politowaniem na fakt, że rodzic ma obowiązek utrzymania dzieci, bo jeśli nie, to mu je odbiorą w majestacie prawa. Instytucja również wypina się na to, że - według najnowszych doniesień biegłych - syn mój powinien, poza przedszkolem, mieć sześć godzin intensywnej pracy: na basenie, z logopedą, pedagogiem specjalnym i fizjoterapeutą. Instytucja śmieje się z faktu, że na to wszystko też trzeba będzie zarobić samemu, ponieważ czuwający nad nami NFZ obciął fundusze i starcza jedynie dla dzieci z ciężką niepełnosprawnością, a gdy Grzybek pójdzie ze wszystkimi swoimi deficytami za dwa lata do Instytucji, to Instytucja nie udzieli mu promocji do następnej klasy, bo nikt nie będzie uczył go pisać po lekcjach.

Ludzie, łączcie się ponad instytucjami.

środa, 25 sierpnia 2010

ward sister

Gość z Pakistanu, przebywszy zabieg operacyjny jako klient, nie pacjent, wrocławskiej kliniki, leży w pokoju obok. Poszukujących sensacji informuję, iż operacja nie była skutkiem podanej obiadokolacji w ramach kuchni w stylu fusion, ani też zamachu terrorystycznego ze strony słuchaczy Radia Maryja. Okazuje się bowiem, że NFZ bywa tańszy od Health Care Service, jedynie u nas z językiem angielskim bywa różnie, a lekarz - to nadal nieuchwytna kometa przelatująca nad chorym. Dobrze, że jest ogon pielęgniarek, które poinformują o tym i owym, oraz wręczą fakturę VAT oraz wizytówkę nieuchwytnej komety, jakby co. Domyślam się, że numer telefonu podany tamże działa jak mój domowy - tylko na papierze i z równym powodzeniem można się dodzwonić do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.

Nasz blok za to awansował znowu do internacjonalnego meeting place, ze swoją zawieszoną pod sufitem spłuczką w toalecie - jak w prawdziwym skansenie PRL. Gość, który Pakistan odwiedzał lotem z UK, uspakaja mnie, że tam widział podobne. Jaki ten świat jest mały.

Nie mogąc zabłysnąć polskim schabowym, gotuję dania lekkie i tłumaczę ulotki lekarstw, w których informacje na wszelki wypadek podano tylko po polsku. Ale jaka tam ze mnie siostra oddziałowa.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

sisters, borthers

Nie wiem, czy nie powinnam do obiadu dodać stroju ludowego. Nie wiem, czy o naszym gościu można napisać "Pakistańczyk", gdyż to obywatel Wielkiej Brytanii. Z pewnością żyjemy w kraju multikulturalnej nędzy, i gdy odwiedza nas przedstawiciel zakorzeniony w tak odmiennej strefie czasowej, a do tego, powiedzmy sobie szczerze, muzułmanin, tworzy się klimat pewnej sensacji. Tyle już razy miałam do ściany przybić mapę świata, żeby jego środek przestał wypadać we Wrocławiu, a lepiej jeszcze - w Warszawie, gdzie problemy z polskością są mniejsze niż tu, gdzie mamy poniemieckie muzea, uczelnie i szpitale - i nie udało się. Po ostatnich remanentach, za radą Ali McB, zafoliowałam sobie ręcznie mapę Europy i UK, i teraz zdobią drzwi home office, z elegancką ramką z bristolu. Tak, wchodząc i wychodząc mijam nasz stary kontynent, ze wszystkimi powodami do chluby z postępu cywilizacyjnego, z całą nadętą filozofią Greków i Rzymian, którą ulubiony mój Emmanuel Levinas nazwał przecież filozofią wojny, nie dialogu. I gdy tak przechodzę obok powieszonej Europy, środek nadal wypada koło Warszawy, powiedzmy gdzieś w Pruszkowie czy Markach - na pierwszy rzut oka widać. I myślę, jak się mieści w głowie tylu Polakom, że Jezus był Żydem i jadał rękami, a co gorsza, Jego Matka - również. Podejrzewam, że uważają to za dziejową plotkę, gdyż wszyscy wiedzą, że naprawdę w ich żyłach płynęła czysta sarmacka krew, a święty Józef miał zakład stolarski na Woli.

Jemy leczo z cukinii i między jednym a drugim kęsem pytam, jak tam relacje z Hindusami. Bardzo dobre, gdy się z nimi rośnie w jednej dzielnicy podlondyńskiego miasta.

Lubię te momenty, gdy środek świata wypada tam, gdzie stoi drugi człowiek, z całą swoją, jakże metafizyczną, odmiennością.

niedziela, 22 sierpnia 2010

korzenie

Powinnam się martwić, bo nie rozumiem czarnych komedii i nie jestem post-modern, oraz przytyłam cztery kilo w stosunku do wagi z lepszych czasów, choćby zeszłego roku. Ale martwię się tylko trochę.

Dziś odjeżdżają goście z Pomorza, krainy obrosłej mitem Arkadii i miejsca akcji większości wakacyjnych przygód dzieciństwa, z podpaleniem stawu włącznie, i myślę, że czarne komedie obejdą się beze mnie. Oglądam zdjęcia z pogrzebu, patrzę, jakie duże są nasze dzieci i to także jest nie do wiary. Jeszcze chciałoby się wrócić do czasów objadania się zielonymi papierówkami przy drodze, łapania żab do skarpetek i spania na sianie. Do szaleńczych wojen na poduszki z kuzynostwem i zabaw w chowanego w nocy, na podwórzu, zaraz po przyjeździe. I do mojej domowej roli tamże, roli Julki od krojenia chleba, bo przecież by wykarmić tak liczną gromadę, Ciocia musiała rozdzielać obowiązki.

Kiedyś myślałam, że to dlatego, że wieś, że tam ludzie są weselsi, bo nie zatruci miejską manierą. Więc wydawało mi się, że to zbieranie się na wspólne posiłki i kawę o stałych porach, ta ogólna wesołość, gdy roboty było tyle, że i noc za krótka, wynikała z szerokości geograficznej i tych połaci pól dookoła. Bo przecież nie może być smutny i słaby człowiek, któremu słońce kłania się rano wieczorem na rozległym horyzoncie. Dziś wiem, że to ludzie tworzyli, i tworzą, ten otwarty na oścież dom. Niektórzy z nich już odeszli i zastanawiam się, ile jeszcze mamy czasu i ile z tamtych dziecięcych ról potrafilibyśmy jeszcze odegrać, pomimo całej naszej dorosłej powagi. I jestem wdzięczna tym, co przebyli te paręst dzielących nas kilometrów i przywieźli ze sobą kawałek tamtego domu, co pachniał krojeniem chleba i mądrością ubraną w śmiech.

piątek, 20 sierpnia 2010

awers(ja)

Dziś rano brutalność Rewersu nie przyprawia mnie już o mdłości, ale dalej nie rozumiem, co się stało w połowie filmu z tą błyskotliwą komedią. Nadal się czuję, jakby Lankosz mi z ekranu chlusnął wiaderkiem z szaletu i nie wiem, nie rozumiem, z jaką intencją, poza tym, by pokazać: tego w polskim kinie jeszcze nie było. Ano nie było. Kiedyś też ludzie nie wieszali się w internecie, a jeszcze gorzej - inni nie patrzyli na te sceny z zapartym tchem. A Lankosz mówi w wywiadzie: trzeba było coś zrobić z tą 20-minutową sceną w jednym pokoju, żeby się widz nie znudził. Więc ćwiartkę wykorzystał na gwałt, a ćwiartkę na umieranie. I widz miał uciechę.

W połowie komedii nie funduje się jednak gwałtu i śmierci rozkładanej w wannie, tak jak po wiadomościach tv nie puszcza się kolorowych reklam. Ponieważ nikt nie wpadł na pomysł, że powinien wtedy spadać na ekran czarny kir - zamiast uśmiechniętej pogodynki w dolce gabana. Od lat więc nie oglądam wiadomości, a od wielu miesięcy - tv w ogóle. I nie przeszkadza mi to.

half-dead, half-asleep

Przespałam dziś bitą godzinę i trzydzieści minut, i w sumie powinnam się cieszyć, że chociaż tyle. Ostatnia biała noc miała miejsce z dziesięć lat temu, na skutek nieszczęśliwego zakochania, zanim nadeszła era boskiego Andy'ego - prawdziwej miłości mojego życia, niech zabrzmi patetycznie, a co tam.

Na skutek ograniczonej przytomności, światła czerwone mylą mi się z zielonymi i naprawdę nikt nie powinien wsiadać za kierownicę w takim stanie, powiedziałaby Autorka Wieczornego. Ale nie spóźniamy się na umówioną o świcie wizytę u neurologa. Grzybek robi postępy w tempie geometrycznym i to kolejny powód do radości. Chciałabym móc przypisać zasługę faktowi, że jesteśmy świetną rodziną, ale cóż - prawda jest taka, że mamy swoje momenty chwały, a oprócz nich wiele kolein stereotypów, oraz całkiem nieudane sekwencje, które dobry reżyser może by i wyciął.

rewers

Można obejrzawszy film nie zasnąć, jestem tego żywym przykładem. Obecnie nie potrafię już rozróżnić, czy przy całkowitej przytomności umysłu utrzymują mnie wrażenia z małego ekranu, czy wypity o dwudziestej napój energetyzujący verva, czy ta adrenalina na myśl, jak ja ten dzień - kolejnych zmagań z lekarzami i NFZ w sprawie Grzybka - przeżyję.

Nie rozumiem, czemu film wzbudził tak wielki poklask i zachwyt rzesz. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż ulegamy serii chwytów marketingowych w postaci kilku naprawdę brutalnych scen. Powiedzmy sobie szczerze, kilku z nich nasze kino jeszcze nie widziało, wplecionych w zwykłą warstwę obyczajową, komediową wręcz. Ja wiem, przy takich scenach aktor może się wyżyć i zmierzyć, pokazać kunszt, pojechać po bandzie. Jakby to ująć: ja i bez tego umiem powiedzieć, kto jest zdolnym aktorem, a kto chałturnikiem. Buzkowej i Dorocińskiemu zwyczajnie na ekranie wierzę, ten test był niepotrzebny.

Zrozumiałabym jeszcze, że można pokazać kilka naprawdę brutalnych scen, po których i aktorzy mają nudności, jak wynika z reportażu z planu, dla jakiejś większej idei, dla oddania sprawiedliwości dziejowej, odarcia historii z widza o niej wyobrażeń. Ale termin "czarna komedia" w odniesieniu do tego, co wiem na temat stalinizmu, to jest, za przeproszeniem, nieporozumienie.

Więc Bartosz Lankosz, rzekłabym polski Tarantino, popada dla mnie w pułapkę pisania kina pod widza Big Brothera i czytelnika tabloidu, gdzie liczy się voyeryzm, czyli podglądactwo, cal po calu. Proszę państwa, tak wygląda gwałt, tak wygląda umieranie na żywo, a tak rozpuszczanie zwłok kwasem solnym. Miarą zaś wielkości kina - szok, z którym widz wychodzi z seansu.

To nie są czasy dla wrażliwych ludzi.

PS. Moja miłość do Jandy pozostaje b.z.

środa, 18 sierpnia 2010

floodwall

Na wystawie żelazek dostaję prezent od Opatrzności. Czasami Opatrzność puszcza do mnie oko, i tak na przykład w dniu imienin leci w radio Koncert Fortepianowy e-mol, albo mruga porozumiewawczo bez imienin, jak dzisiaj, gdy ja po uszy siedzę zagrzebana w szufladzie w warstwie idei i realistycznie w kończącym się właśnie remanencie przedmiotów użytku codziennego.

Otóż na dziedzińcu Muzeum Narodowego, Jana Napoli - skądinąd mi zupełnie nieznana - zainstalowała gigantyczny pokój z szuflad. To projekt upamiętniający powódź w Nowym Orleanie, gdy szalała Kathrina, i z wielu domostw pozostały jedynie właśnie szuflady. Ze Skakanką odnajdujemy wzrokiem w tych szufladach przylepione do sklejki rachunki czy wyciągi bankowe, kawałki sznurka, pędzle i tym podobne.

I gdy Napoli zapytuje o los dorobku życia, i co byśmy wzięli ze sobą, ja widzę ludzi, którzy się od szuflad uwolnili. A z drugiej strony pociesza mnie, że każdy ma swoje szuflady, nie do końca opanowane, nieposortowane, zmierzwione. I gdy ja z szufladami walczę, jak Don Kiszot z wiatrakiem, odwiedza nas Arturo i okazuje się, że na planecie ziemia, w dzielnicy obok, toczy się życie, w którym ludzie dużo się spotykają, jeżdżą na miłe wycieczki do małpiego gaju, szuflady mając za nic.

Pora kończyć szaleństwo przejmowania kontroli nad rzeczywistością, centymetr po centymetrze, odmruguję do Opatrzności. A szuflady, co porzuciły właścicieli, zobaczcie sobie sami.

a przecież wcale ładna

I ja też mam problemy z work-life balance, w czasach gdy przecież wypada się pochwalić podobnym kłopotem. Niechybnie dobrze się wróży osobom, dla których work-life balance jest chwiejny, z zamachem na work: to nimi chwalić się będą korporacyjne gazetki.

U mnie natomiast przechył jest w stronę life. Work w zasadzie od końca roku szkolnego przestało istnieć, gdy dzieci opuściły mury przedszkola i postanowiły dom przewrócić do góry nogami. Owszem, jeździmy, dziś przykładowo po kolei do wszystkich stopni decyzyjnych NFZ w sprawie rehabilitacji basenowej, a po drodze do Muzeum na wystawę żelazek.

Może cieszyłby mnie urlop taki, gdyby nie fakt, że wiem dokładnie, iż po powrocie we wrześniu, gdy szala "work" odchyli się nieznacznie (cóż można zrobić między przedszkolem, szkołą na drugą zmianę, kuchnią, basenami i ćwiczeniami Grzybka? - retorycznie pytam), zastanę swoje home office w stanie zapaści. Gdy ja bowiem mam urlop, ZUS ściąga swoje należności, a rynek idzie do przodu. Rynek bowiem się nie ogląda, nawet za uroczą blondynką o niebieskich oczach, z nieznaczną przecież tylko tendencją do tycia i garbienia się.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

bez strychu nad głową

Potrzebny jest mi strych.
Zastanawiam się, czy nie wynająć gdzieś porządnego strychu, ale strych musi mieć tę właściwość, by być jednocześnie daleko i blisko. Na tyle daleko, by stale pozostawał poza zasięgiem wzroku, na tyle blisko - by zawsze był dostępny. Zatem wynajęty gdzieś w centrum czy nawet ulicę dalej - odpada.

Ludzie, co mają strychy, mogą we wnętrzu skrzyń o dosyć ostatecznym wyglądzie zamykać swoją przeszłość, a jednak nie są zobowiązani jej wyrzucać. W razie nagłej potrzeby mogą i w kapciach się wybrać, podnieść wieko i z przeszłością swoją wejść w dialog, czy to sprawdzić, co z niej zostało.

Nie tak, jak gdy się strychu nie posiada. Przeszłość wypada wówczas z szuflad teraźniejszości, przeszłość się nachalnie naprasza wchodząc sama w ręce i człowiek nie wie, na ile udało mu się z przeszłości wyrosnąć. Weźmy na przykład zdjęcia, te sterty zdjęć, a potem jeszcze dziesiątki rolek klisz. Weźmy książki ulubione dawno temu, które miejsca miały ustąpić następnym. Weźmy notatki, struny od gitary i śpiewniki, prace magisterskie, których nikt nigdy nie czyta, mimo że miały być dziełem życia, które zrewolucjonizuje krytykę literacką - i nic. Weźmy dziesiątki map regionów, zgromadzone przez boskiego Andy'ego, które wyrzuciłam dziś z szuflady do dużej torby. Migrują czarnym szlakiem od szafki do szuflady, dalej do toreb i z powrotem do szuflad - raz nawet otarły się o śmietnik, ale boski Andy je z powrotem ze śmietnika przyniósł. I do szuflady zapakował.

Gdy człowiek bez strychu, na niskim metrażu, próbuje się od przeszłości uwolnić, może ją bowiem jedynie spakować do starej reklamówki i wyrzucić. Ale czy można tak się obchodzić z przeszłością? - oto jest pytanie.

piątek, 13 sierpnia 2010

rejs

Pierwszy mój rejs polega na tym, że trzymam w ręku jeden cienki sznurek i dbam o to, by mały żagielek z przodu nie furkotał na wietrze. Muszę znać komendy "prawy foka szot" i "lewy foka szot", ale zasadniczo wiatru prawie nie ma, łódka mimo to płynie, a ja zajmuję miejsce na dziobie, plecami do masztu. Kapitan Kijanu, na co dzień doktor nauk informatycznych, informuje mnie, że to miejsce dla klasy biznes, i staram się skupić na urodzie krajobrazu i nie myśleć, co słychać o reszty mojej rodziny na brzegu. Ala McB dba o ster, chociaż nikt nie widział żyroskopu, i wydaje mi się, że żeglarstwo to bułka z masłem - i dlaczego nigdy wcześniej nie miałam przyjemności spróbować.

W drugi mój rejs wyruszam z kapitanem Arturo, na co dzień programistą, i dostaję do rąk wszystkie sznurki oraz ster. Nie pomagają argumenty, że na pokładzie jest moje dziecko lat sześć i pół, oraz że przechyły łódki wywołują u mnie natychmiastową panikę. Arturo na łajbie nie mówi już po polsku, więc gdy ja rozpaczliwie pytam, co robić, odpowiada: odpadaj, wyostrzaj, wybieraj - i podobno nie są to inwektywy. Ostrzegam, że luz jest niewskazany, gdyż jako kompletnie nieopatentowany członek załogi mogę nas wszystkich wysłać do Wiecznej Toni, ale nie zmienia to pedagogii kapitana. Przez moment jest pięknie, żeglujemy motylkiem czy podobnym insektem, ponoć szybciej się nie da. W końcu, gdy brzeg wydaje się w zasięgu rzutu kamieniem, pociągam za coś - nie wiem sama, co - i bom (dolna belka grota - dużego żagla) przelatuje na drugą stronę łódki, w zasadzie wyrzucając z niej kapitana, który, uruchomiwszy nieznane dotąd umiejętności ekwilibrysty, pozostaje jednak na burcie. Skakanka płacze, a ja dowiaduję się, iż wykonałam zwrot przez rufę.

Gdy dopływamy do brzegu i opuszczamy żagiel, bom spada Skakance na głowę. Na szczęście żaden parlamentarzysta nie wnioskuje o odebranie mi praw rodzicielskich, ale zastanawiam się, kiedy nam się znów zamarzą wakacje pod żaglami. Arturo znowu mówi po polsku, z radością witam pod stopami ląd.

czwartek, 12 sierpnia 2010

żeglarstwo dla majsterkowiczów

Pan z wypożyczalni sprzętu wodnego nie usłyszał żadnego przykrego w związku z jakością żaglówki i chyba dlatego przywiózł drugą - oczywiście za dopłatą.
Żaglówka przychodzi w częściach jak meble kuchenne z ikei i potrzeba kilku godzin, by ją zmontować. Okazuje się jednak być rasową regatówką. Ma to coś drugie z przodu, co nazywa się "fok" - taki mały dodatkowy żagielek. Ponadto jest "samoodpływowa", jakkolwiek zagadkowo dla wszystkich by to nie brzmiało.

Premierowy rejs kończy się jednak dramatycznie. Nasi szaleńcy, Arturo i Kijanu, nabierają wody po pas i nic samo nie odpływa.Na wypadek, gdyby samoodpływowość oznaczała nagłe odpłynięcie łódki nocą, Kijanu nurkując cumuje ją do podwodnej bojki, zaś Arturo tańczy na dziobie, by łódkę dodatkowo połączyć lądem.

Na drugi dzień pada i spędzamy czas w luksusowym i tanim jak kino w Wąchocku aquaparku, które w Międzyrzeczu wybudowała UE. Spodziewamy zastać przy pomoście już tylko czubek masztu, gdy łódź napełni się litrami opadów na centymetr kwadratowy, i prawie rzeczywiście tak jest.Gdy wszyscy mówią piątego dnia z udziałem trefnych łódek, by żaglówkę odesłać panu z wypożyczalni z końskim łbem w pakiecie, z pomocą przychodzi korek od wina, plastelina i dywanik samochodowy Szwagra. Potem wszystko dzieje się jak w programie Adama Słodowego: samoodpływowe właściwości łódki zostają zatkane i - zaczynamy regaty.

środa, 11 sierpnia 2010

żeglarstwo

Zanim całkiem utonę w praniu i remanentach (czasami myślę, że łatwiej byłoby wszystko puścić z dymem, wyniósłszy ulubione rzeczy na kupkę przed blokiem), chciałabym wrócić pamięcią do wakacyjnych sportów wodnych.

Wspomniani onegdaj dwaj szaleńcy, Arturo i Kijanu, postanowili bowiem uświetnić nasz pobyt w Parku Krajobrazowym obecnością łodzi żaglowej z wypożyczalni. Taka wypożyczalnia to złoty interes, gdy ma się wyrozumiałych klientów. Pierwsza nasza łódka wyglądała jak proste narzędzie do wędkowania, któremu ktoś dla hecy przyprawił drewniany maszt. Wiele radości dostarczyła nam obserwacja, jak łódź, nie zdążywszy odpłynąć od pomostu, ląduje w trzcinach; kapitan zacumowanego nieopodal jachtu nazwanego imieniem męskim na głos wyrażał swój sceptycyzm odnośnie umiejętności załogi. Załoga szaleńców jednak udowodniła swą wyższość moralną i hart ducha, gdyż w końcu opłynęli całe jezioro - na pełnym jednym żaglu.

I w tym to momencie tryumfu, pękł maszt. Sam z siebie pękł. Nad pobytem zawisło widmo wraku, przepraszam: braku, żaglówki.

Ciąg dalszy nastąpi jak się uwinę z remanentem. Chyba że jednak podpalę.

wtorek, 10 sierpnia 2010

brak słów

Podróż odbywam szynobusem, z Georgianną wymyślamy takie dzieciom atrakcje. To przyjemne, w pół godziny znaleźć się w zupełnie innym mieście, pozwiedzać zabytki i place zabaw oraz zjeść obiad w restauracji. Georgianna dodaje, że satysfakcja płynie również z tego, że nie zamówiło się za dużo jedzenia, które trzeba potem w siebie wciskać - i się zgadzam. Mamy wiele zasług tego rodzaju, o kórych nie donoszą ani dzienniki, ani portale dla nowoczesnych kobiet.

Dzień kolejny wyjmuję z kalendarza i ze zmęczenia uciekają mi słowa. Można by zaryzykować stwierdzenie, że im większe zmęczenie, tym mniej satyry i człowiek robi się sentymentalny. W taki dzień jak dzisiaj myślę, że na życie nie składają się żadne wielkie czyny i wyczyny. Podróż szynobusem w te i z powrotem, zalegające torby z bagażem, zalegające zdjęcia i wspomnienia z wakacji, z obawą, że wkrótce się przeterminują i pamięć skompostuje je w jedną papkę - ot, drobne takie sprawy. Powinnam się martwić brakiem mięsa na zupę, stanem podłogi w pokoju Grzybka, a martwi mnie brak czynów godnych pamięci, brak słów zasługujących na utrwalenie. Cóż za dysonans.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

zaginiona

Pyta mnie Autorka Wieczornego, jak ja się odnajduję po urlopie, i prawda jest taka, że wcale się nie odnajduję. Podejrzewam nawet, że podczas pobytu na urlopie musiałam się gdzieś zawieruszyć i wróciłam do domu bez siebie. Szukałam w torbie, w księgarni, lumpeksie, a nawet i w lodówce, gdzie ani śladu mleka do kawy. Jeszcze kilka wyjazdów wakacyjnych i będę musiała wywiesić ogłoszenia, czy ktoś mnie nie widział. Mam jeszcze taką nadzieję, że jak porządnie posprzątam chaos, ktory niepodzielnie zapanował pod naszym dachem, gdzieś się znajdę. Kanapę trzeba by odsunąć, może przejrzeć płyty i półeczkę ze skarpetkami z domieszką wszelkich innych części odzieży. W końcu wrzesień blisko, szkoda, bym nie zdążyła na rozpoczęcie roku i sezonu jesiennego.

A w międzyczasie, wyglądając za swoim powrotem z wakacji, urządzam sobie nowe poletko do obrabiania. Zapraszam tu. Kiedy mam na to czas? Kiedy inne kobiety piorą i sprzątają, dlatego u mnie nigdy nie ma Wersalu. Ale czymże jest Wersal w domu wobec krótkości żywota...

przepis na kibuc

Różni ludzie przyjeżdżają nad jezioro, pisząc o libacji w zaroślach, dodam że z udziałem kapitana jachtu nazwanego imieniem męskim, miałam na myśli jeden typ turysty polskiego. Wspomniany - zawiera przypadkowe znajomości, gdyż wspólnota butelki jest niewybredna, za to przejściowa. Kończy się z ostatnią kroplą i porannym kacem, jak przypuszczam, i nikt już nie pamięta szaletowego bełkotu, który jej towarzyszył.

Inaczej z kibucem. Potrzebny jest domek, najchętniej z salonem, kanapami i kominkiem, jezioro - najchętniej w parku krajobrazowym - oraz grupa szaleńców. Decyzje podejmowane w kibucu odnośnie tego, co będziemy jeść i gdzie spędzać czas, są wypadkową wszystkich pomysłów. Księgowość prowadzi ochotniczo zawodowy księgowy, tutaj - boski Andy, który w arkusz kalkulacyjny wciąga makaron, mleko i tosty. Opaleni przywożą wyposażenie swojego living roomu i kuchni, Mirella - brytfannę schabu i matę plażową, na której mieszczą się w końcu wszyscy. Dwójka szaleńców organizuje samozatapialną łódź żaglową, ale o tym później.

Rano dzieci i dorośli wraz, w charakterze teleferii, oglądają Psa cywila względnie Pana Samochodzika czy Hecę na 14 fajerek. Wieczorem - snują narracje, grają w mafię albo carcasson; Opalona i Mirella hipnotyzują się rummikubem, do którego i ja się dołączam.

I tak rok za rokiem, niedzisiejsi, kompletnie passe, jakbyśmy wszyscy razem z księżyca spadli.

niedziela, 8 sierpnia 2010

powrót z wakacji drogą krajową

świat mija w przybrudzonym lusterku puderniczki
nachylone pod pewnym kątem - odbija
uciekające korony drzew wzdłuż drogi

odstępy między nimi
widzę też na własnej twarzy
gdy gąbka przykładana do nosa czoła powiek
próbuje jeszcze naprawić czy ukryć
odległości między pakowaniem tam i z powrotem
latem zeszłym i obecnym
dzieckiem i rodzicem

zamykam puderniczkę i patrzę jeszcze przez szybę
na placki słońca i przelotny deszcz
w plasterkach - jak rarytas - rzadko ułożone
na ciemne kromki
chleba naszego powszedniego

koniec epoki

Wciągam do torby niewielką kotwicę, łączącą przedwyjazdowe wczoraj i powyjazdowe jutro, w postaci kilku książek. Taki łącznik z rzeczywistością, takie poklepanie się po plecach, że wszystko jakoś wróci do codzienności.
Pakowanie książek to nic w porównaniu do tego, czym jest pakowanie naszego kibucu, który nas żywił, nocował i dostarczał rozrywki w ciągu minionego tygodnia. Składanie masztu i zwijanie żagli w żaglówce 470 zatkanej korkiem od wina, rozpompowywanie dmuchanych środków transportu wodnego oraz redukcja maszynowni kuchennej do formatu A5 - zajmuje wszystkich od blisko dwóch godzin.
A ja się wzruszam nad książką, wiernym towarzyszem, który nie opuści Cię nigdy - chyba, że stracisz wzrok. Ale nawet wtedy jeszcze w pamięci będziesz mógł obracać słowa, jak przedwczoraj nocą na pomoście, choćby i przy akompaniamencie alkoholowej libacji gdzieś za plecami w zaroślach, gdy komary ucztowały na gołych moich stopach.

Te sentymenty oczywiście dziś są szczególnie żywe, w obliczu kolejnej tego lata przeprowadzki. Boski Andy leży na oponie, by spuścić z niej resztki powietrza, Opalona przywraca rzeczom ich właścicieli, Mirella zmywa lakier do paznokci, Arturo odłącza od gniazdka dvd, Kijanu będzie leciał wcześniej, Mirek sprawdza, czy wszyscy mają tyle samo bagażu i zastanawiam się, czy wypadamy dobrze na tle. A ja - ja, jak zwykle w trudnych momentach - piszę. Zapisuję, jak ostatnie chwile ery kibucu przechodzą właśnie do historii.