sobota, 29 czerwca 2013

240. kilometr

Ponieważ auto jest ciut większe, bierzemy ciut więcej bagażu. Więc znowu nie bardzo się mieścimy. Choć w obecnych uwarunkowaniach należy się cieszyć, iż w ogóle się udało zebrać. Nie wierzyłam bowiem w koniec tej drogi.

Od dłuższego czasu nie plamujemy nigdy godziny wyjazdu, by nie tworzyć presji. Nasze najgorsze w historii podróże mijały w stanie skłóconej i obrażonej mentalnej separacji. A tak pakowanie stanowi część przygody. Choć i tak jest jak survival. Uruchomiony w tych momentach instynkt samozachowawczy każe nie zapomnieć o NICZYM. Rozmowa z Dosią w nocy zaś utwierdza nas obie w przekonaniu, iż odzie zima. I trzeba dopakować ciepłe rzeczy.

Gdy już prawie mamy wychodzić, Grzybek staje w drzwiach o mówi: nie szkodzi, jeśli czegoś zapomniałem; jak się skończą wakacje, to po to wrócę.

Na zdjęciach, ktòre opisuję, no nie wiem, w jakiej postaci wpis doleci ze smartfona, Boski z autem, bo Czytelnik pewnie ciekawy, jak wygląda (i Boski, i auto) oraz podróż. Trzecie dziecko, póki co, pożyczone.

środa, 26 czerwca 2013

lista rzeczy

Georgiana mówi, że zaczęła się już pakować na wyjazd, czym przyprawia mnie najpierw o zawał, potem wylew, a potem o kolejny zawał. W jej części miasta pada jak i w naszej, pranie także nie schnie, więc zastanawiam się, co można w tych okolicznościach spakować.

Przemyśliwam najbliższy grafik i wychodzi, że pierwsze wolne chwile będą 12 godzin przed startem. Z pewnością zapomnę płynu na komary. Powinnam sporządzić jakąś listę. Powinnam zestresować może nawet wszystkich sporządzaniem list, ale w tych okolicznościach chciałabym mieć pewność, że wsiedliśmy wszyscy do auta i że mam ze sobą parę ulubionych składanek CD. I różaniec, w który można wsadzić wszystkie problemy, ludzi noszonych w sercu i wszystko, co nie wyszło. Żeby się poukładało.

Patrzę wstecz i wydaje mi się, że zawsze mieliśmy więcej niż było trzeba. Dziś chciałabym, żebyśmy mieli siebie nawzajem.

Resztę się pożyczy lub dokupi.

wtorek, 25 czerwca 2013

skoczyć po zakupy

Z powodu niezwykle silnego wiatru deszcz pada w poziome paski. To rzadki widok. Podobno w wielu miejscach miasta woda płynie potokami. Po ulicach. Więc objazdy.

Klarnecista znowu ćwiczy i myślę, przydałoby się kilka krzesełek na klatce schodowej w ramach widowni. Nie może się dzień w dzień tyle dźwięków marnować. Przechodzić mimo uszu. Bo wieczorem z powodu życiowego szumu w całym pionie - słychać tylko w przedpokoju.

Kiedy po południu wyskakuję do kiosku pod domem po olej, poziome strugi deszczu mam na twarzy. Rano myślałam mijając to miejsce, żadna to radość prowadzić kiosk osiedlowy dzień w dzień. Teraz mówię właścicielowi pospiesznie, jak to cudownie, że ten sklep jest, kotlety mam na gazie, a olej się skończył. Bo to sklepik na miarę gieesu z lat dawniejszych. Kupisz w nim cieliste podkolanówki, napój gazowany, piwo, gazetę, mąkę i karmę dla psa także.

Gdy ja skaczę do kiosku i wracam z olejem, Boski wyskakuje do pracy i wraca z nowym autem. Było, to kupił. Ja wzięłam kujawski, nie silnikowy. Będzie czym jechać na wakacje.

Już mnie nic nie zdziwi. Nadal jeszcze wprawki z gam i interwałów, na szafce z butami czekam na muzykę. Podobno na północy też pada.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

wprawki z klarnetu

Student z piętra niżej ćwiczy etiudy na klarnecie. Najpierw tak, a potem będzie grał jazz. Jest sublokatorem u Pani Zosi, chorej na nowotwór mózgu. Pani Zosia chodzi z kijami co dzień, żeby się nie dać chorobie.

Dźwięki klarnetu są inne niż pianina. Pianino otwiera w człowieku okno na ościerz. Wszystko jedno przez drugie fruwa i trudno się potem odnaleźć. Może całkiem dobrze wyszło, że nie nauczyłam się nigdy grać. Kto by mnie w tym świecie znalazł, wisiałoby ciągle, że nieczynne. A tak, przechodząc mimo, jedynie dotknę klawiszy, jak drogich zeszytów w empiku i nikt niczego nie odczyta na twarzy gospodyni domowej oraz prezes niedochodowej działalności, gdy głowę przechyla na temat cobybyłogdyby.

Klarnet gra nisko. Do klarnetu się wszystko układa. Nawet znaki zapytania tworzą spokojne frazy na pięciolinii. Podobno gdy człowieka nachodzą uczucia przykre ogromnie, powinien pomyśleć, że za parę godzin będzie już inaczej. Dziś usłyszałam. Zastanawiam się, czy nie opłacić klarnecisty, by grał piętro niżej w określonych porach i wtedy mogłabym pomyśleć: za parę godzin będą wprawki z klarnetu i wszystko poukładają.

Póki co, bardziej niż kiedykolwiek mam ochotę z zasłyszanych dobrych rad zrobić konfetti. Ale przecież za kilka godzin... kto by to wszystko zbierał?

Ps. Boski mówi, że "Sztuczki" kręcili na dworcu w Wałbrzychu. Więc nie minęłam się z prawdą pisząc, że wszystko co porywające na Nadodrzu trzeba sobie jedynie wyobrazić. "Sztuczki" też. Ale może dla Nadodrza nie nadszedł po prostu jeszcze czas.

niedziela, 23 czerwca 2013

Sztuczki

Siedze na peronie, na ktorym Jakimowski krecil tez 'Sztuczki'. Jesli Drogi Czytelnik szuka czegos porywajacego na zdjeciu, uprzedzam, ze tu wszystkie porywajace elementy trzeba sobie wyobrazic. To zakazana okolica miasta.

Mija mnie transport cargo. Przychodzi mi do glowy, ze jako corka kolejarza czuje sie tu dosc swojo. Tedy dwa lata temu wpadlam z wakacji odebrac dyplom studiow ogromnie podyplomowych, ktore udowodnily, iz nadal przedkladam proze humanistyczna nad zaliczone na bardzo dobrze wygladajace stopnie przedmioty prawnicze. Od tego czasu konsekwentnie unikam z nimi kontaktu.

I pamietam, jak mnie tu moj Tato odwozil na pociag z powrotem, bo wyszlam za pozno. I jak zesmy sobie na tym peronie rozmawiali. Moglabym z moim Tata na tej laweczce peronu co tydzien zamienic slowo. Pewnie mi powie pare rzeczy, z ktorymi sie nie zgodze, ktore mialyby mi ulatwic zycie. Niewazne. Chcialabym umiec mu to powiedziec, jak bardzo lubie byc dorosla corka swojego Taty.

Ogarniam mysla i tych, ktorych spotykalam na zakretach zyciowych. Czy latwo byc ojcem i przewodnikiem dla kogos, kto w permanentnych tarapatach? Ciagle ze znakiem zapytania?

Secundo. Czemu Bog nazwal siebie Ojcem i pozwala byc dzieckiem, gdy caly swiat trabi, ze pora dorosnac i wziac zycie w swoje rece, i nie dac sie nikomu zranic, i zostawic za soba smuge osobistej doskonalosci? Gdzie doskonalosc, gdy nawet w swoim niezbyt smart fonie tylko kulfony stawiam, bo nie ma polskiej czcionki? Ze znakiem zapytania zastaje mnie moj 8:27 na Lubliniec.

-- Sent from my HP Pre



sobota, 22 czerwca 2013

proste cięcia

Okruszyna utknęła w zagięciu czasoprzestrzeni. Rodzina zepsutym autem odjechała na wieś. Udało się im pokonać tylko połowę drogi. Resztę na lince holu. Okruszyna została z uwagi na brak pewności co do miejsca z powrotem. Mimo że "okruszyna", mogła się nie zmieścić do auta zastępczego. Więc bije się z myślami, bałaganem i praniem. Pojedynczo te pojedynki są trudne.

A jeszcze wspomina występy Grzybka, na które białą koszulę zimową przerobiła na letnią przy pomocy nożyczek, ucinając rękawy. Boski w takich chwilach patrzy na nią podejrzliwie, ale ona dodaje, że i tak mankiety były brudne. I myśli, nie czas żałować drobiazgów.

W nocy Skakanka wróciła z Warszawy, a właściwie niemal nad ranem. Więc Okruszyna wyciąga mokre, zatęchłe zestawy strojów piłkarskich (padało mamo jak siedziałyśmy akurat na trybunie), zgniecione kanapki z niewiadomokiedy i brązowy medal.

Dziś Okruszyna, obłożona tymi trofeami, mimo woli płacze na klawiaturę między pralką i odkurzaczem, mając jedno marzenie, by się w życiu tylko odrobinę wszystko uprościło. Jak przerabianie koszuli z zimowej na letnią.

czwartek, 20 czerwca 2013

wieża z widokiem

Siedzę w wieży kontroli lotów. Ruch duży. Lecą z lewa na prawo i vice Wersal. Żeby tylko bez kolizji.

Dziś oddaję projekt "koordynacja pożegnania przedszkola Grzybka", którego zostałam jakby menedżerem. Jakby z łapanki i w ogóle "jakby". Bowiem jakby też kurierem, intendentem, działem plastycznym i sekretariatem. Całe szczęście, włączyli się inni rodzice, z początkiem bowiem tygodnia przewidywałam rychły swój zgon. Dziś zaledwie przez cztery godziny zawijam papierki na upominkach, z duchoty dostając pomieszania zmysłów, co niestety widać w laurkach. Więc trzeba od nowa. Ale gdy pomyśleć o codziennej pracy ludzi od tańców, rytmiki, teatru, itd, laurka na koniec to i tak symboliczny jedynie wyraz. Wdzięczności.

W międzyczasie Skakanka z klubem sportowym rozgrywa mecze finałowe w Warszawie. Całe szczęście, że odjazdu stu piłkarek autokarem nie oglądałam na oczy własne. Moje instynkty nadopiekuńcze mogłyby odwołać całą imprezę.

Skakanka tuż po wyjeździe dzwoni powiedzieć, że już nie ma pieniędzy w telefonie, który z nową kartą dostała rano. Więc można rozmawiać przez 9 złotych polskich, głównie z naszą pocztą głosową, myślę ze zdumieniem.

Jeszcze tylko kilka wycieczek, treningów i zebrań, i dotrzemy do cezury końca roku. Żeby na drugi dzień z rowerami na dachu wyjechać na drugi koniec Polski. 

Dam radę ustalić stosowny korytarz powietrzny?

wtorek, 18 czerwca 2013

sublokator

Zauważyłam go wczoraj. W rogu pod sufitem. Duży. Subiektywnie z nogami razem miał z metr. Obiektywnie tylko trochę mniej. Ale za późno, za wysoko, za bardzo nosem po ziemi, by go ścigać odkurzaczem. Bo wcześniej cały dzień wyścig z czasem, by wszystkie punkty kalendarium końca roku jakoś ogarnąć (subiektywnie - w stylu rozpaczliwym, obiektywnie - godnie i z namysłem).

Dziś zostało po nim puste miejsce. I zamieszczony powyżej portret pamięciowy. To wiadomość nie najlepsza. Znaczy, że to miejsce pobytu uznał za czasowe i się przeprowadził. Wysoko po sufitem był jasny i oczywisty. Teraz zaś może być wszędzie i znienacka. Nawet zza kranu w wannie.

Pan Chude Nóżki.

I moja nieuleczalna arachnofobia.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

piłka na słońcu

Ukrop z nieba leje się, chyba ze 40 Ce. Nasza czerwona rakieta bez klimatyzacji wozi mnie dzisiaj w te z powrotem cały dzień w załatwieniach i myśli mam ugotowane na twardo. Dzwoni Jacketowa i wbrew moim podejrzeniom, nie chroni się pod markizą w domu, lecz też jeździ bez klimy.

A przecież całą zimę marzyłam o tym właśnie! Żeby nie marznąć i nie drżeć jak bosy wróbelek. Powinnam więc rzucić kości na nasz miniaturowy balkonik dziesięciopiętrowca i nadmuchać basen. Zapobiegawczo przed reumatyzmem, by za parę lat balkonik nie oznaczał zaparkowanego w kącie przyrządu do chodzenia posuwistym krokiem, a basen - do załatwiania pilnych życiowych okoliczności.

W tym upale Skakanka gra w finałach wojewódzkich w nogę. Od świtu aż do teraz. Wygrane wszystkie mecze, ludzie kochane. Gdy po raz enty dzisiaj podjeżdżam pod przedszkole, przez ulicę przechodzi brunet w garniturze i okularach słonecznych. Przepuszczam z pietyzmem, pierwsze bowiem skojarzenie podpowiedziało: Robert Lewandowski.

Wszystko przez ten skwar.

niedziela, 16 czerwca 2013

skutki uboczne strefy kilmatycznej

W ciągu ostatnich dwóch lat moje życie odzieżowe uprościło się do kilku ulubionych. Noszonych i pranych na zmianę. Więc kompletny brak rozterek, "co z czym dzisiaj." Nie, że byle jak. Raczej te godniejsze rzeczy, by nie czekały w szafie na emeryturę - ich czy moją.

Więc pod trzema bieżącymi bluzkami znajduje się stos tych, co do niczego nie pasują, tych, co się "skurczyły" lub kupione zostały z zamiarem radykalnego schudnięcia do rozmiaru 34, lub czekają na odsuwaną od wieków przeróbkę. Frustrację z powodu tej piramidy nieskatalogowanych, acz darzonych sentymentem ubrań, jakoś można by z dnia na dzień przeżyć, gdyby nie zmiany sezonów.

Gdy zima i lato mają się zamienić pólkami, zapadam na całkowitą niemoc. W chwili zwycięstwa nad nią wyciągam z szafy wszystko. Ponieważ zwycięstwo jest chwilowe, po nim wszystko zajmuje wszystkie powierzchnie płaskie ponad podłogą, choć i podłogę też. Z Boskim wczoraj zamieniliśmy zdanie na temat tego, że moja kolekcja letnio-zimowa okupuje od tygodnia krzesła, fotele, regały i pudła na klocki dzieci. Więc dziś wieczorem, jak zręczny matador, wyzwałam ją na pojedynek. Również doprowadzające do szału pojedyncze skarpetki, paski od nieistniejących już spódnic i płaszczy oraz rajstopy nigdy nie wiadomo czy całe.

Wyrzuciłam wiele, choć ciągle brak mi zdecydowania, by wyrzucić wszystko poza trzema sukienkami. Może przy zamianie lata na zimę.

I pomyśleć, że mieszkając w strefie równikowej, nie miałabym tego problemu.


sobota, 15 czerwca 2013

granat

Ziemia pod naszymi nogami wykonała już piruet, który obrócił ją plecami do słońca. Więc spowija nas granat i wyznacza słuszną miarę wrażeń i przeżyć. Po niej już w stronę podsumowań i snu. Na granacie czerwone punkty wiatraków i kominów. Kto o tej porze pilotuje samolot czy awionetkę, zastanawiam się, gdy mijamy czerwone odblaski barierek na autostradzie.

W radio puszczają Cock to Twins, jakbyśmy mieli po 14 lat, nie zaś wracali z czterdziestki kolegi. Napisaliśmy wierszyki, narysowaliśmy obrazki, niepostrzeżenie w tyle rodzin zjawiliśmy się w jego ogródku. Niespodziankę przygotowała żona. Czy to nie dowód wielkiej delikatności - nie dać mężowi znać, że znowu rok minął? Powiedział, że dla takich chwil warto żyć.

Na tylnym siedzeniu dzieci mają nogi tak brudne, że nie powstydziłby się ich górnik w kopalni. Zaraz zaprowadzi nas miasto wężykiem ulic do domu. Granat już prawie czarny. Dotykowa klawiatura smartfona nie została pomyślana dla piszących więcej niż pół akapitu.

piątek, 14 czerwca 2013

self-management

Na skutek wrodzonej niezdolności do wystawiania faktur, dopiero skończyłam je wystawiać. Lata treningu niestety nie przekładają się na postępy. I już chciałabym być nie raz krwiopijczym kapitalistą. I nic. Cyfry z niczym mi się nie kojarzą.

Głęboki niż baryczny mojego organizmu, mimo działania nań kofeiną i sloganami motywującymi, zasłyszanymi tu i tam od wielkich spikerów od motywacji, spowodował dziś kilka nie do końca bezpiecznych sytuacji na drodze. Ale za to prawie bez spóźnień. Kierowcy denerwowali się bardzo, lecz ruch jednostajnie przyspieszony ich samochodów nie pozwalał mi dojść do słowa celem wyjaśnienia złożoności przemyśleń zachodzących w mojej głowie.

Boski Andy za złożoność pomysłów w ubogiej szacie prezentacji w programie pałerpoint otrzymał reprymendę od szefa. A mimo to nigdy nie słyszałam, by podał dalej irytację. W odróżnieniu od kierowców, których słowa - wiem to nawet bez treningu z czytania z ust - były całkowicie pozbawione elegancji.

"Jedna chwila cierpliwości w jednej chwili gniewu - pomoże nam uniknąć wielu chwil żalu" i  dodałabym - kompromitacji, panowie. Uczcie się od Boskiego.

czwartek, 13 czerwca 2013

work in progress

Do tamtych ośmiu kawałków puzzli dołożyłam kiedyś w zeszłym tygodniu chyba jeszcze z siedem. Czyli zostało mi jeszcze tylko 985, by mieć obraz całości. Obraz całości jest zupełnie zatarty, gdy kawałki w rozsypce.

Powiedział mi ktoś, że układanie wielu kawałków bardzo pomaga. Kup sobie matę, to nie będziesz musiała mieć oddzielnego stołu. Kupiłam. Ale jak tu układać, skoro prędkość tylko 7 na godzinę, gdy ostatnio trzeba gospodarować nawet każde sześćdziesiąt sekund na czerwonym świetle skrzyżowania? Czy mogę nie odesłać tłumaczenia tarcicy, krokwi i szalunków, w które ktoś, nie wiadomo dlaczego, dołożył pozycję "płaty śledziowe"? Przepraszam, ale z powodu składania świata z kawałków jestem obecnie niedysponowana?

Nie powiem tego w przychodni medycyny sportowej, gdzie cudem jeszcze rejestruję córkę przed jej meczami na Narodowym. Ani u fotografa, gdzie zamawiam zdjęcia z zeszłorocznych uroczystości. I mam wrażenie, że per saldo nie zalega mi 985 kawałków, ale trylion. I wiem, czuję to przez skórę, że miałam jakąś bardzo ważną życiową rolę do odegrania. Na Oscara, a wychodzi ledwo i ciągle cięcie, i od nowa. Schylam się do budki suflera, pusta, tej opcji widać nie wykupiono w pakiecie.

A sufler by się bardzo przydał. I niechby umiał układać też puzzle. Trylion kawałków z widokiem na niebo. Ale to już temat na ten drugi blog.

wtorek, 11 czerwca 2013

mud

Chłopiec ma 14 lat i mieszka w barce nad błotnistą rzeką. Jak wielka jest jego wiara w dorosłych, tak ogromne rozczarowanie. Rodzice, mimo że myślał, iż "małżeństwo jest po to by się kochać i wspierać," właśnie się rozstają. Włóczęga spotkany na wyspie, która jest dla chłopca miejscem wypadów z kolegą, najpierw staje się kimś lepszym od innych i ważnym, ponieważ wierzy w miłość bez kresu. A jednak okazuje się, że szuka go policja. I nie zawsze mówi prawdę, choć chłopiec uczynił wielki wysiłek, by mu zaufać.

Żaden z "dorosłych" zresztą nie dorasta do miary chłopca. Dorośli są jedynie dziećmi, które nagle się budzą w dorosłym ubraniu, z zestawem dorosłych obowiązków. Z koniecznością wzięcia odpowiedzialności za innych, podczas gdy ich wewnętrzne dziecko woła o zaspokojenie dziecięcych potrzeb. Dzikim chłopcem porzuconym przez rodziców w lesie, jak ów włóczęga, nim przygarnął go emerytowany snajper marines. Małą dziewczynka, która chciałaby mieszkać w mieście, i w końcu "zrobić coś dla siebie". Rybakiem, który chce łowić codziennie ryby, nie wychylając się z utartej przez lata, bezpiecznej koleiny codzienności.

Chłopiec wykrzyczy w końcu, że nic, w co wierzył, nie istnieje, i że na nikim nie można polegać. I wtedy okaże się, że każdy nawet niedorosły dorosły ma swoją miarę wielkości. Potrafi dać z siebie wszystko. Nawet jeśli obiektywnie będzie to dar znacznie mniejszy niż to, za czym tęskni serce chłopca.

Taki film. Dopiero co trafił do kin, a ja za nim. Smutny. Bez efektów. I z jadowitymi wężami błotnymi. Link to zwiastuna TU.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

kasjopea

Pada nadal. Kałuże zamieniają się w pojezierza. Na nich archipelagi wysp odległych od siebie tak daleko, że potrzebny szpagat, by nie utonąć z kretesem. Wilgoć wdziera się do auta, parują szyby, mokry parasol jak psiak z kąpieli kapie na gumowy chodnik po stronie pasażera.

Wyszła Uczennica, co ćwiczy na egzamin. W drzwiczkach kredensu kartka, co przyszła dziś z Zielonej Szkoły od Skakanki. "Bardzo Was kocham". Grzybka nauczyłam pisać - za Tytusem z komiksu - "Romek jest głupi". Nie uszło Tytusowi na sucho, dlatego pozwalamy sobie. Zapamiętujemy rzeczy charakterystyczne, mówię innemu uczniowi. Strony biernej uczę na przykładzie zdań o praniu świnki morskiej, przez wszystkie 16 czasów. To wyjątkowa świnka morska, która bardzo dobrze czuje się w wodzie.

Nad nami musi gdzieś wisieć gwiazdozbiór Kasjopei. Tej od powodzi. Czasem dzień kończy się tak późno, że brakuje sił, by go skończyć.




niedziela, 9 czerwca 2013

burza

Przetoczyła się nad głowami nam burza. Właściwie nad dachami miasta.

Bardzo lubię burze, z piorunami i błyskawicami. Lubię je z wnętrza suchych i bezpiecznych czterech ścian. Teraz można jeszcze zygzaki pokazać dzieciom.

Gdyby ktoś pytał, skąd się wzięło powiedzenie "czuć się jak u siebie w domu", powiedziałabym, że wymyślił je człowiek właśnie wtedy, gdy niebo zaciągnęło się na czarno, a na nim co i raz zaświecił flesz aparatu fotograficznego; potem zaczął okna zamykać dziki przeciąg, co chciał nadążyć za wiatrem, a potem na dachach odezwało się tłuczenie kropli. To ich staccato całkowicie pozbawione melodii. Człowiek słyszał je i patrzył przez okno, i pił herbatę.

Właśnie przestaje padać. Gdyby nie pamięć o informacji sprzed kilku dni, że "nie grozi nam powódź, o ile nie będzie opadów", prosiłabym na dziś wieczór o powtórkę.

piątek, 7 czerwca 2013

ladies & gents, meet Maryś

Maryś. Maryś to chodząca legenda. O Maryś słyszałam już kilka lat temu. Poznałam ją przy okazji jakiejś awarii z dziećmi u Jacketów, gdyż Maryś chodzi pod rękę z awariami. Nie tylko zresztą awariami. Przydarzają się jej zawsze niestworzone historie, jakby wszystkie cuda świata czekały, aż pojawi się ona we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Między przygodami Maryś robi doktorat na PAT i amerykanistykę na UJ, prowadzi, gdy trzeba, sztaby wyborcze, a gdy się nudzi, daje się zatrudniać jako opiekunka do dzieci.

Gdybym miała życie jak Maryś, już dawno napisałabym powieść. Co najmniej przygodową. Oczywiście z happy endem. Pewnie wydałabym ją też natychmiast, podróżując jednocześnie pociągiem z Zakopanego do Gdańska lub z Przemyśla do Zielonej Góry.

Maryś była z nami w Wisełce podczas ostatniego długiego weekendu. Z wielu jej opowieści zamieszczę tylko tą jedną, jako przykład literatury złapanej w akcji. Miejsce zdarzeń: dworzec kolejowy w Krakowie. Kolejka do kasy biletowej.

Kupujący: I'd like one ticket to Auschwitz, please.
Kasjerka: Do Auschwitz to my nie wozimy już od wojny. Tylko do Oświęcimia. A jaki pan chcesz, morning czy jaki?

Kurtyna.

czwartek, 6 czerwca 2013

przywracanie systemu

Zawiesiło się mi pisanie z powodu podróży. Ostatni wpis był 1150 km temu. A wpis ze środy był aż 1600 km temu.

Spotkałam wyjątkowych ludzi. Spotkało mnie szczęście tłumaczenia spotkań i wykładu Sue Hilgers. Nie opiszę tremy, jaka temu towarzyszyła, bo wielka "odwaga" Okruszyny jest Czytelnikom szeroko znana nie od dzisiaj. I korzystanie ze skromnych zasobów, z których dobra wróżka wyczarowuje sukienkę i inne takie. Jak zwykle mogłam liczyć na plecy starych przyjaciół, za co Wam bardzo dziękuję.

Jedno jest pewne. Ludzie, którzy żyją pozytywnymi, wielkimi wartościami, roztaczają wokół siebie klimat miłości, szacunku do człowieka, optymizmu i wiary w to, że się uda. Tak ci wybitni i znani (i o dziwo jak bardzo skromni), jak i ukryci w swoich obowiązkach.

Chciałabym wrócić jeszcze myślami do wyjazdu do Wisłeki i się rozpisać na przykład o tym jak to możliwe, by nadzieję przeczołganej ostatnio wieloma kłopotami Okruszynie, w tym z lekka zrujnowanym zdrowiem, przywracały słowa człowieka walczącego z kolejnym - w ciągu kilku miesięcy - przerzutem nowotworu. Znaczy, że mylimy się myśląc, że najgorsze, co może nas spotkać, to utrata zdrowia. Najgorsze to przestać używać serca i upuścić życie z rąk w "otchłań rozpaczy", jak mawiała Ania. Z Zielonego Wzgórza.

Jednemu zaś stałemu Czytelnikowi dziękuję nie tylko za czujność nawet w czasie drzemki nad pokazem slajdów w czasie wykładu, ale i za piękną gościnę w domu Wspólnoty Świętej Rodziny w Łomiankach.

Z czwartkowym pozdrowieniem dla Czytelników,
O.