Na kanapie siedząc robię na drutach. Piszę o tym, bo nie wierzyłam, że ten moment nadejdzie. Że się siądzie. Bo nadal czegoś brak, czegoś nie ma, żarówki dyndają na kablach z sufitów. Ale dopóki się nie siądzie z córką z drutami, albo z synem w karty pograć, to jakby domu nie było. I z Boskim nawet obejrzeliśmy 20 minut filmu fabularnego. Potem dopadła nas nieprzytomność tak wielka, że seans został odłożony na "potem". Które to może nastąpi za tydzień, kto to wie. Ale dom można nazwać domem.
Z zepsutym autem na wsi utknęłam na dobre. Plus chyba się cieszy, że mniej czasu za kierownicą, gdzie pas dla niego już mało bezpieczny, a moja jazda na ostatnią chwilę jak we włoskim filmie bezpieczeństwu nie sprzyja. Więc się wiosce i ograniczeniu poddaję.
Każdy dzień zaczynają wielkie plany. Potem weryfikacja.
Komary mówią na ścianie, że życie jest pełne niespodzianek, jak lato w listopadzie i takie ich u nas sanatorium, taka cicha przystań i słońce kradzione na ścianie, żeby przymrozek nie przyprawił ich o reumatyzm. Niech są.
Tak pięknie, że macie dom, który będzie coraz bardziej stawać się Domem. Takie rzeczy to ja chyba już tylko w niebie....
OdpowiedzUsuńAle może szybciej, jeszcze tu :)
Usuńczekam na chwilę bym mogła usiąść i poczytać lub powyszywać chwile ni tylko w nocy...
OdpowiedzUsuńSzukaj tych chwil w dzień, trzeba mieć oddech :)
Usuń