wtorek, 4 października 2016

niedoszłe parówki z fresza

W nagrodę za wytrwałość przy posmarkanej Skakance (powinna po operacji nie chorować!) miałam jechać na koniec dnia po parówki do fresza. Fresz bowiem na wiosce jest czynny do 23, zupełnie jak w mieście. Myślałam, że sprawdzę, czy świat nie odleciał na skutek wichury. Ona obudziła mnie dziś nad ranem szuraniem za balkonem, które brzmiało jak szukanie zgubionego kółka od auta w pudle z klockami lego. Nikt jednak się nie bawił, więc nie wiem, co szurało.

Wczoraj późnym wieczorem, gdy wracałam autem z dwoma bochenkami chleba, trwał już opad ciągły. W opadzie drogę na zakręcie przebiegł mi szczur. Niezwykle szybko zmierzał w stronę kościoła; przez furtkę i dalej w stronę remontowanego obecnie portyku. Nie wiem, czy czekała na niego z ciepłą kolacją mysz kościelna, ale zrobiło mi się smutno, że takie ma życie pod psem.

Kolory jeszcze umiarkowane. Stwierdzam za to zdecydowany brak grubszych spodni. Termometr w aucie pokazuje dziesięć stopni. Te dziesięć stopni przenika do szpiku kości przez cienkie spodnie dresowe i inne odzieżowe pamiątki lata. Jak się z tym oswoić, jeszcze nie wiem, ale wiem, że co roku zadaję sobie to pytanie.

Nie daję rady dziś powtórzyć eskapady. Szkoda mi szczura, którego nie spotkam. I smaku parówek na śniadanie mi szkoda. Nie mając siły szukać ciepłej odzieży, wybieram resztkę z dnia na pisanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz