piątek, 14 października 2016

Suita G-dur na wiolonczelę

Zajeżdżam pod sklep, myśląc, że nie mam siły iść na wieczorny zakup ponownie, do trzasku butelek i lodówek z serami. Że powtarzalność spraw wszystkich zostawia czasami człowieka bez tchu. I że ręce do tej monotonii otwierać tak trzeba, jakby się witało przyjaciela, przechodząc raz po raz przez własną śmierć, przez wszystkie "nada", "nada", "nada" - by na szczycie góry znaleźć także "nada".

I wtedy pani w radio bardzo classic zapowiada suitę numer jeden na wiolonczelę Bacha. Tą samą, która trzymała kapitana Russela Crowe na majestatycznej HMS Surprise, gdy grali wieczorami wraz z przyjacielem lekarzem okrętowym. Z którym się kłócił na śmierć, a potem godził na życie i gdy ten zachorował, przerwał dla niego pogoń za.

A ta suita, odtwarzana przeze mnie wielokrotnie jak zażywanie tabletek od bólu głowy przez Goździkową, trzymała mnie przy zdrowych zmysłach przez ostatnie tygodnie. Gdy okazywało się, że z bólem tkwimy w naszych samotnych wyspach, dopóki się nie przekopiemy kanałem, czy mostem, czy powietrznym jakimś tunelem z cichym znakiem pokoju.

I po tej suicie wyjdę zaraz z auta i kupię wszystko, i sobota nas zastanie śniadaniem.

Niech czytelnik nie smuci, że smutno piszę - ja próbuję się zaprzyjaźnić z każdą porą życia, a część z tego jest szara, a inna - bajecznie kolorowa. Szarości też jest aż do zachwytu.


--Sent from my iPhone

4 komentarze: