Idziemy i las wokół nas. Coś jak lecząca zieleń. Coś jakby terapia tlenowa. Zanurzenie w to wszystko, co tak inne niż co dzień. Kamienie. Sosny, świerki, połacie poletek w dolinach. I kościółek na środku łąki, jakby z choinki urwany, a jednak życie się w nim scala. Przyjeżdżają zŁomianki, a za nimi my wszyscy, co szukamy komentarza do rzeczywistości.
W górach stoimy potem na dachu i oglądamy film. Dach to wypłaszczone głazy. Od nas wyższe tylko drzewa, co rosną poniżej. Film to bardzo umiarkowane kino akcji. Główny bohater - słońce. Zachodzi powoli. Jak w tych dłużyznach, które najbardziej. Powinniśmy mieć krzesełka rozkładane i bez pośpiechu. Cisza taka, że przerywa ją nasze milczenie, które tak trudno zachować, gdy w środku gonitwa.
Schodzimy ostrożnie, asekurowani przez dzieci i Arturo (na emeryturze zamieszka w okolicy, a my będziemy wpadać niezapowiedzianie).
Wieczorem jemy dzika. Hania Gulpen upiekła w jarzynach. Rozpływa się w ustach. Rozpływają się resztki makijażu, co miał udowadniać, jak świetnie daję radę. Chyli się dzień. Upojeni do nieprzytomności tlenem, wyjeżdżamy w noc. Błądzimy wąskimi drogami, a GPS nad nami siwieje. Posnęły dzieci, odpływam zaraz ja, Boski na stacji robi przysiady i skacze, żeby jakoś do domu.
Na drugi dzień nic nie pamiętamy. Jak gdyby wszystko było z innej zupełnie bajki. Jakbyśmy tu byli bardziej żywi niż tam. A przecież możliwe, że właśnie jest odwrotnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz