Budzę się przed dniem w odzieży. Jak również w obuwiu typu pantofle domowe. Przykryta kołdrą, wciśnięta w kąt łóżka obok syna. Reszta rodziny rozlokowana po pokojach w ramach ruchu chorych. Śni mi się wojna, więc gdyby wojska jakieś nagle ze Wschodu lub choćby tornado - jestem gotowa do drogi. Rozważam możliwość obecności w pidżamy gdzieś w pobliżu i czy warto. Myślę o wszystkim, co z powodu przedwczesnego mojego zaśnięcia zostało niezrobione w kuchni. O zakupach na podłodze i jedzeniu w garnkach. Myślę o niemożności zrobienia tego, co jest do zrobienia. W końcu jeszcze zasypiam, tym razem bez wojsk.
Z powodu choroby nie mamy światła w ubikacji. Potrzebna jakaś żarówka ogromnie specjalistyczna. Będzie więc już z tydzień, jak nie czytamy prasy. Mamy za to mnóstwo światła w lodówce. Czasem mieszka tam samo jedno. Chyba że donoszę zakupy. Cytryn nie było, kto by pomyślał.
Boski w ramach nieuzasadnionych przeprosin za spadek formy i niewynoszenie śmieci - przynosi śliczne bladoróżowe róże w dużej ilości. Na opakowaniu mają, że z Afryki. Układam je rano w wazonie jak grafini, która poza tym nie ma nic innego do zrobienia. Mogłabym tak, naprawdę. Od niechcenia układać i patrzeć przez okno, aż zapuka grzecznie house maid z herbatą na five o'clock. Miałabym już do tego czasu ze trzy strony książki gęsim piórem, ale tylko tak, by nie zmęczyć zbytnio palców.
Wracam myślami do róż i śmieci. Śmieci w sumie w najgorszym wypadku wyjdą same. Zdecydowanie wolę wersję bez śmieci, za to z różami.
House maid z herbatą - to by mi sie podobało... I pościerałaby kurze...
OdpowiedzUsuńZdrowia...
i posypałaby ziarenek kurze
Usuń;)
przynajmniej docenia no mój mąż też się rozchorował na nieszczęście nie doś to jeszcze jedzie na tydzień w morze ech
OdpowiedzUsuńAle wróci :)
Usuń