Wyjeżdżam z dziećmi na wieś. Rok w home office i kuchni domaga się
zdecydowanej cezury, radykalnej zmiany dekoracji. I mimo że po dwóch
dniach na wsi nie ma już ani śladu po frencz manikiurze, potrzebuję
beztroski dzieciaków i tego miejsca otoczonego lasem i odległego na
tyle, by pobyć także chwilę sama ze sobą. Mimo że jestem tu mamą
szóstki: naszego duetu, trójki od sąsiadów z naprzeciwka i środka wsi,
no i Okruszka, co ostatnio miewa kłopoty. Więc tym bardziej musimy się
odtruć.
Namaczam Skakankę w wannie po obozie skautowskim w lesie (mycie w zimnej
wodzie) i myślę, łatwo nie pójdzie. Torba i plecack wyglądają, jakby
była rok w partyzantce. Piorę. Schnie na sznurku pod sosnami w dwie
godziny. Wszystko łatwiejsze niż na trzecim piętrze blokowiska.
I na zakupy wyruszamy autem do pobliskiej ciut większej wsi. Atrakcja
taka. Przejeżdżamy prawie kilometr, gdy Skakanka pyta Grzybka: "A gdzie
masz sandały?" Zapomniał. Zostały pod hamakiem.
Boso wybrać się do sklepu. Uśmiecham się do siebie. Takie rzeczy to
tylko tutaj.
Odpocznij :))
OdpowiedzUsuń