czwartek, 30 lipca 2015

40

Podziwiam Cię, jak ty dajesz radę, mówi do mnie Boski Andy po upływie półtorej godziny jego opieki nad Plusem. Myślę z niepokojem, czy aby mój Mąż postarzał się szybciej ode mnie, a przecież to mnie stuknęła cichutko dopiero co czterdziestka. Imprezy nie było, bo ludzkość skolonizowała wakacyjnie księżyc lub inne ciekawe rejony, ale dziękuję wszystkim, ktorzy pomogli zmierzyc się z tematem. W dzieciństwie ten wiek rezerwowalismy bowiem dla staruszków.

Znajduję swoje pióro wietrzne, gubię za to ołówek, którym chciałam rysować w przerwach. Przerwy skupiają się w rejonie północy i wtedy już nie wiadomo, co robić.

Jak daję radę? Z godziny na godzinę, dzień po dniu, Madame Pecheur z przedziwnym makijażem, który cienie kładzie pod oczami, a nie na powieki. Plus mówi mi, że jestem najważniejszą osobą w jego bezradnym życiu i każdy uśmiech jego bezzębnej buzi jest jak maseczka odmładzająca. Starszaki zaś zdumiewają dojrzałością refleksji egzystencjalnej i solidarnym wsparciem. Boski haruje jak dziki osioł i walczy, dając nam z siebie wszystko.

Mumfred&Sons wybrzmiał w aucie typu pierdzik po drodze po kocie żarcie. Entuzjazm gitar akustycznych był tak niewiarygodny. Nie puszczę Wam, bo nie mam jak. Ale sami posłuchajcie little lion man.

--Sent from my iPhone

poniedziałek, 27 lipca 2015

little lion man

Take all the courage
You have
Left

(Mumfred & Sons)

--Sent from my iPhone

czwartek, 16 lipca 2015

nagła śmierć kawiarki

A podobno na płycie indukcyjnej nie da się nic spalić. Wyszłam tylko na chwilę. Samo szykowanie trwało trzy razy dłużej. Ubierzcie sandały.  Mamo, ale one są brudne. Mamo, ale nie wiem, gdzie mam. Mamo, Plus potargał mi fryzurę. Zawijanie Plusa w chustę. Cel wyprawy: sąsiedzi za rogiem, celem umówienia się z na wspólne eventy z życia naszego narybku.

Wracam po kwadransie i śmierdzi spalenizną. Kawiarka typu french coffee maker stoi na miejscu po czajniku i się gotuje. Lub też ledwo dyszy, wydając ostatnie tchnienie i woń przepalonych fusów. Po podejściu bliżej zarządzam ewakuację z Plusem, bo wygląda tak, jakby zaraz miała wystartować i wejść w orbitę Plutona.

Po pół godziny ostrożnie się skradam. Kawiarka jest dziurawa. Gdy pomyślę, ile czasu mi zajęło podjęcie decyzji, by ją nabyć w wakacyjnych delikatesach, to mi się serce ściska. I ile wspomnień poszło z dymem.

Jakaś era właśnie dobiegła końca.

piątek, 10 lipca 2015

śnieżka

Więc wczasy w górach. Z powodu rekordowych upałów - w górach nas nie było sensu stricte. Całe universum stanowił hotel, szwedzki stół dwa razy dziennie i basen. Wszystko obliczone na mozliwosci opieki nad Plusem. Ja głównie jako czujka, usypiacz i karmiciel, Boski głównie jako opiekun na jadalni i opiekun w czasie moich wyskokow na basen. Podczas mojego rannego wyjscia na wliczoną w koszt pobytu hennę, co ze mnie miala zrobic Kleopatrę, Plus zajął się sobą sam z niewielką pomocą Skakanki. Co zabawne, Boski przespawszy całe zajscie, dopiero koło południa w windzie zauważył moją niezwykłą przemianę w gwiazdę kina niemego. "Ale jednak zauważyłem", dodał na swoje usprawiedliwienie. Może jak kiedys w końcu osiwieję, zmiana nie będzie dla niego także łatwa do wyłapania, to jakos cieszy.

Więc - mimo że w czasie naszego pobytu ulicę obok przebiegał ultramaraton górski - dla rodziny z niemowlakiem póki co udany urlop od strony technicznej oznacza, że wszyscy przeżyli, mieli co jeść i nie doznali udaru słonecznego. Najpiękniejsze były dla mnie nasze kawy po śniadaniu, o ile nie zbierały się nad nimi chmury okoliczności niezależnych w postaci trudnych bodźców docierającyh ze świata, który nie przestał biec podobnie jak ultramaratończycy.

Z bliska zobaczyliśmy tylko Śnieżkę. Najpierw myślałam, że widać ją świetnie przez okno naszego pokoju. Potem zauważyłam, że w zasadzie znajduje się jeszcze bliżej - pod telewizorem.

środa, 8 lipca 2015

niebieski

Na basen zjeżdża się bezszelestnie windą. Woda jest na poziomie podłogi. Stan stały nagle przechodzi w stan płynny, a przecież obok cała ściana tarasowych okien. Daje to wrażenie zupełnie niezwykłe. W przerwach od pływania zapatruję się w tę arcitekturę przstrzeni i udaję, że nie jestem tu tylko przypadkiem.

Zakładam okularki do pływania. Parują od razu, przez co sto procent wzrokowca we mnie całkowicie traci kontakt ze światem nad wodą. Nic nie słyszę.

Pod wodą jest wszystko to, czego nie ma nad nią, gdy śwat ulega zaparowanej deformacji. Niebieski spokój i klarowność. Nawet zanim nauczyłam się pływać, lubiłam tam spędzać długie chwile. Szkoda wynurzać się po oddech. Przepływam więc pod wodą cały basen. A przecież kondycyjnie pożal się Boże. Mogłabym jeszcze i jeszcze, i jeszcze, udawać, że wszystko, co mnie zajmuje obecnie, to ta lekkość ciężaru własnego, przebranie, w którym nikt mnie nie pozna, znikanie pod spód, dzięki któremu nikt mnie nie zauważy, i cały niebieski świat do dyspozycji.

W czwartek wracamy.

--Sent from my iPhone

piątek, 3 lipca 2015

zdrowy duch

Dojeżdżamy. Stołówkę wypełnia szelest rozmów niemieckich emerytów. Mimowolnie mentalnie włączam się w ich dialogi.

Mamy do dyspozycji dwa pokoje, dwie łazienki i wspólny duży przedpokój, czyli jakby pałac, tylko że suto umeblowany starym Gierkiem. Z tejże epoki dwa telewizory, od których się odzwyczailiśmy do tego stopnia, że nie ma po co włączać.

Po wzmiankowanej walce z chwastem po pachy doznałam zatrzymania wydolności mięśniowo-kostnej i poruszam się również jak niemiecki emeryt. Postanawiam regularnie korzystać z basenu krytego, będącego częścią wyposażenia hotelu. Próba wbicia pociążowej i karmiącej figury w strój kąpielowy w rozmiarówce z poprzedniego życia kończy się jednak fiaskiem.

Warto by się rozejrzeć za nowym, co wymaga zorganizowania zastępstwa do Plusa celem wydostania się z hotelu na shopping. Dziś wspinaczkaz wózkiem górskimi uliczkami w górę i w dół zaowocowała tak znaczącym ubytkiem elektrolitów, że groziło zawałem.

Biorąc pod uwagę fakt, że nasz hotel słynie przede wszystkim z kuchni, a szwedzki stół dwa razy dziennie spełnia wszystkie kulinarne marzenia od przystawek po obfite propozycje deserów, trzeba by jednak od razu kupować strój z dwudziestokilowym zapasem. Z rozmiaru małego słoniątka przejść od razu w fason dla słonia.

Ale przeciez w duchu zawsze zostanę okruszyną

czwartek, 2 lipca 2015

kareta

Cały bagażnik wypełnia wózek w stylu retro. Jego zakup miał głębokie powody. Bo że trzecie (właściwie czwarte) dziecko, to nie znaczy, że musi jeździć złomem i nosić różowe trampki po swojej siostrze. Więc chciałam, by Panicz posiadał karetę. Oczywiście tanią i z promocji u nikomu nieznanego polskiego producenta, ale jednak. Oczyma duszy widziałam wjazdy do kościoła parafialnego na wiosce, gdzie nikt nie pomyśli: "trzecie - wiadomo - wpadka". Na sprawy "niechcianego" życia jestem bowiem szczególnie wrażliwa i mogłabym niechcący wybić górną jedynkę czy dolną dwójkę. Odpowiadam, gdzie się dziwią, że czekaliśmy kilka lat, by to w ogóle stało się możliwe. Generalnie jednak skręca mnie w środku, że człowieka można już u zarania istnienia odrzucić, "nie chcieć".

Takie to szczytne motywy parafialne mi przyświecały. Mało wykorzystane, bo do kościoła na wioskę biegałam sama, a Plus zostawał na ogół z Boskim, który ze starszymi chadzał wcześniej. Na ten moment kareta Panicza sprawia, że każdy może wziąć ze sobą na wyjazd wypoczynkowy, zaczynający się podobno dziś, reklamówkę rzeczy osobistych. Najtrudniej tę reglamentację zachować dla Plusa, ktory przy dobrym trawieniu zużywa trzy komplety odzieży dziennie.

Której nie mam siły spakować. Dopadło mnie jakiś czas temu wykończenie na wszystkich poziomach. Poszczególne działania na tak wielu frontach to już tylko heroiczne zrywy. O czym przypomina mi wielki pęcherz po wczorajszej walce z chwatem po pachy.

Jakimś cudem podobno już dzisiaj znajdziemy się w górach. W najgorszym przypadku wyjdziemy jak stoimy, ze szczoteczkami do zębów lub i bez.