Wychodzę z domu. Się przejść. Po raz pierwszy od trzech tygodni.
Wydaje się, że to trzy lata. Że jakiś przewrót kopernikański nastąpił, epoka zupełnie nowa.
Wychodzę na wioskę. Znajduję dotąd niewidziane okolice, domy śliczne bardzo (z firankami, których u nas brak) i stwierdzam zdumiona, że świat nadal istnieje. Staram się nie myślec, że on istnieje, tylko to ja uległam pewnemu zanikowi. Bo wygląda na to, że świetnie sobie beze mnie radzi i zmierza prosto ku wiośnie. Ptaków słychać coraz więcej.
W domu czeka kupka strachu, która beze mnie nie radzi sobie wcale. Zapewnia o tym głośno. Ciągle jeszcze światu nie ufa. Obawia się też śmierci głodowej i o każde karmienie walczy, jakby miało nie nastąpić. Robię, co mogę, żeby uspokoić. Żeby zapewnić, że życie jest cudowną powtarzalnością przewidywalnych aktów miłości. Że jest obecnością kogoś, kto się troszczy. Gdy Plus nadal się obawia, że on zaśnie, a ja zniknę, sytego kładę uchem na swoim mostku, żeby usłyszał muzykę, która kołysała go przez te wszystkie miesiące. W ciągu dzisięciu sekund kamienieje i zasypia.
By zejść do serca ludzkiego doświadczenia, trzeba trochę zniknąć. Nawet gdy się wydaje, że świat zamiast w post właśnie wszedł beze mnie w karnawał.
Wiesz, to cudowny czas, gdy do uśmierzenia lęku wystarczy bicie serca
OdpowiedzUsuńAno tak. Potem potrzeba wielu słów.
Usuń