Wracając do wyspy Wolin, z której obiecałam wspomnienia i cuda wianki, a zostały tylko zapiski o gumowych rękawicach i domestosie:
Więc tak. Dyrektorzy logistyki, finansów i mediów, ale także zwykli nauczyciele, księgowi i handlowcy. Wszyscy zrównani wymiętym z walizki T-shirtem, kaszą jęczmienną z gulaszem na wspólnej stołówce, problemami wychowawczymi i szukaniem utraconej bliskości z mężem, żoną, która/y kiedyś była fajna/y, a teraz tyran/jędza/frajer/kosmita (niepotrzebne skreślić). No i plażowaniem, piciem markowej kawy w klubokawiarni nieopodal naszego domku typu D, jazdą na rowerach i porannym bieganiem po lesie i wydmach kto chce, bo ksiądz bierze udział w maratonie.
Żadne sekciarstwo, zwykły-niezwykły ośrodek dopasowany gabarytami do rodzin (pralki i sznurki!), a i tak pękał w szwach, zwykła kaplica na pierwszym piętrze, zwykłe, małe tabernakulum i obok niego, zamiast lilii, anturiów i róż - powykręcana i złamana gałąź znaleziona na plaży.
Żeby zabrać przyjaciół, obiecaliśmy organizatorom, że będziemy spać w samochodzie. Na szczęście nie trzeba było.
W tak prostych okolicznościach, okazuje się, także można się spotkać z Miłością, i nie chodzi o nowy związek. A że o tym dużo myślę, to i piszę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz