Wrocław za oknem widzę.
Mieszkanie pachnie jak zwykle klejem z mebli. Przybyło na ścianach szarawych od kurzu, zwisających gdzieniegdzie pajęczyn.
W lodówce pusto, tylko fasolka po bretońsku, którą boski Andy kupił na czarną godzinę i nadal tam czeka na swój dzień wyzwolenia ze słoika.
Internet za to działa lepiej niż na wsi, gdzie ostatnio było go jak na lekarstwo.
Nie przybywam tu nawet jak do siebie. "U siebie" to ostatnio kategoria, za którą nie stoi żadne miejsce na ziemi. Na oknie stroik z pisankami. Jak widać, dawno przestałam zauważać, cóż za niedbalstwo.
Może przywiązana jestem do regału z książkami i kilku kiecek, które nie nadawały się na żaden z wyjazdów.
Za godzinę wyjeżdżamy znowu na wieś. Tam czeka własny jasiek. Łóżko, które w naszym gierkowskim M dawno przestało się mieścić. Śliwki i osy. Poranek, że można boso i w pidżamie wyjść przed dom. Także w deszcz.
Jadę po mieście i nic mnie w nim nie cieszy. Odzwyczaiłam się kompletnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz