wtorek, 16 sierpnia 2011

na walizkach

O piątej rano rozpalam jeszcze pod kuchnią węglową i rozciągam sznury na pranie, które tradycyjnie nie wyschło.

Potem z boskim Andym wracamy, by zdążył się spóźnić jak najmniej do korporacji, która nas żywi i utrzymuje. W naszym mieszkaniu w metropolii musieli być włamywacze, którzy niczego nie znaleźli, ale nabałaganili. Tak to sobie tłumaczę. I nie mam pojęcia, jak się tu we wrześniu zadomowimy z powrotem.

W międzyczasie nadal piorę. Wieczorem mówię Skakance, że pranie mnie kiedyś wykończy i na nagrobku niech postawią pralkę, najchętniej z suszarką.

Ciekawe, czy wyschnie. Jutro bowiem wyjeżdżamy na wyspę. Żadna tam Teneryfa ani Majorka, ani nawet Kreta (kreta zdechłego to dzieci pochowały na wsi pod drzewem i był to smutny dzień). Wyspa Wolin, polskie morze. Na dwa tygodnie wyjątkowego czasu dla naszej rodziny.

Do usłyszenia, gdy łączność pozwoli.

1 komentarz: