Znowu w aucie dościga mnie Philip Glass i muzyka z Godzin. Rozpoznaję zawsze bez trudu i kapituluję natychmiast, po pierwszym półtonie. Do jej rytmu w głowie obracają się myśli, jak baletnica do melodii pozytywki; momentalnie wokół papieru, pióra, biurka, tych starych form pisania, których nikt już nie pielęgnuje. Wiem, za parę fraz i rytmów, gdy przetoczy się fala, która Virginię Woolf zabrała w ostatnią literacką podróż, wrócę do zwykłego trybu i plątać się będę między pomysłem na działalność gospodarczą i dzisiejszy obiad.
I jeszcze potem, niby uznając, że nic takiego się w samochodzie nie stało, racjonalizuję: udany życiorys literacki nie idzie w parze z udanym życiorysem rodzinnym, pisarze płodni w książki - to wagabundy, narkomani, pacjenci szpitali zamkniętych - przykładów mam w pamięci na pęczki, ale nie wypada się chwalić znajomością przedmiotu.
Więc może nie zachodzą na siebie te dwie rzeczywistości, pisanie i życie, może w którejś trzeba być bardziej, żeby odnieść w niej sukces. I trudno mi się z tym zgodzić, z tymi połaciami życia, które porastają rozdarte sosny wyborów. Jak w wymęczonej szkolnym curriculum książce Żeromskiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz