piątek, 30 lipca 2010

z dziennika nomady

Nie znoszę pakowania.
Nie przepadam zwłaszcza za tym poczuciem, że czegoś na pewno nie wzięłam. Męczy mnie selekcja rzeczy potrzebnych i nie, bo zawsze może okazać się odwrotnie, zabezpieczenie się zaś na wszystkie okoliczności powoduje, że auto zamienia się w śmieciarko-wywrotkę, ze szczupłym wykrojem foteli do zagospodarowania przez pasażerów.
Najbardziej zaś nie znoszę utraty psychicznego komfortu związanego z faktem, iż wiem - na ogół - gdzie co jest. Znowu ściągam rzeczy z ich codziennych orbit, a przecież zaszyłabym się najchętniej w przytulnych kąt, z pledem na nogach i szydełkiem w ręku. A przecież wiem, że od jutra tryb życia mieszczucha wyda mi się kalekim wytworem czasów, gdy na nowo rozpoczniemy życie naszej zaprzyjaźnionej na dobre i złe komuny rodzin w dodatku z dużą, sumarycznie, ilością dzieci.
I jeden tylko wybór dziś jakiś prosty, lektur. Kończę kryminał Cobena (film widziałam kilka lat temu) o zabójstwie nad jeziorem i zacznę w końcu - Myśliwskiego, o łuskaniu fasoli, też nad jeziorem. W końcu jadę nad jezioro, do parku krajobrazowego, żywiąc nadzieje znalezienia chwili na czytanie. Podobnie boski Andy, pakuje strój kolarski, mimo iż rowera na dachu raczej nie zmieścimy.

1 komentarz:

  1. A kiedy pogadasz ze mną, co? Chyba że siadamy obok i czytamy w duecie :-)O Myśliwskim nie bardzo pogadamy, bo osobiście strasznie mnie zmęczył, prawie jak Masłowska (formą, nie treścią).

    OdpowiedzUsuń