piątek, 6 grudnia 2013

jeszcze raz

To teraz jeszcze raz, ale teraz czarne okularki chowam do szuflady po prawej stronie biurka, i wkładam jakieś bardziej przezroczyste.

Orkan Ksawery nadciągnął i buja żurawiem ustawionym na budowie bloku po mojej lewej za oknem. Ponieważ śniło mi się, że jest potop i zaraz zabierze z tego świata całą naszą rodzinę, Ksawery wydaje się lekkim wietrzykiem. Zresztą w rzeczy samej. Boski, zaprzęgnięty w robocie po pachy i prawie już siwy, w nocy czytał komentarze w sieci do prognozy pogody i śmiał się sam do siebie, mówiąc pod nosem: co za idioci. "Gdzie ten orkan, bo póki co, coś słabo wieje". Koniec cytatu.

Andrzejki u Dosi były wyśmienite w każdym względzie i podziwiałam jej luz, że chaty nie rozniesiemy, a zwłaszcza te rzekomo najsłabsze byty - czyli dzieci. Przeczytałam ostatnio, że dzieci mają energii tak wiele, gdyż wysysają ją ze swych rodziców i sama nie wiem. Obchody dały też szansę mojej drobnej wytwórczości dla Wyjątkowych Solenizantów/Jubilatów (próbka TU).

W środę zaczęłam spełniać marzenie kiełkujące od wielu lat - urozmaicania macierzyństwa frajdą spotkań i robienia czegoś razem. W pierwszej wersji marzeń była szwalnia. Miałyśmy z Mero wynajmować lokal czy coś. Ale zostały zajęcia z angielskiego w jednej z Fundacji, z którą mi po drodze. Dzięki Staffowi Fundacji, opiekunek do dzieci więcej niż dzieci. Choć dzieci wybrały naukę swoich pierwszych słów na kolanach Mam. Choć grzecznie nie rozlały im kawy na materiały.

A dla mnie radość nie z tej ziemi, tylko obawa taka, by i dla Uczestniczek, bo to grono wybrane: tych godnych największej troski, z uwagi na podjęte wyzwanie (często naprawdę wielokrotnego macierzyństwa). Więc euforia się miesza z tremą. Jak ktoś ma blisko, to zapraszam. Potrzebujemy mówić sobie, jakie jesteśmy wspaniałe.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz