Cóż za niedobór słów. Aż w lustrze widzę, że pobladłam. Obiecałam pisanie deserowe, a tu nawet i dla wróbli chleba powszedniego nie ma. Ale ledwo daję radę. Już prawie dobiegam, już prawie oczyma wyobraźni widzę pięć minut dla siebie, ale cel umyka jak pospieszny z Krakowa do Poznania.
Pierniczki się pieką. Głównie Grzybek.
Prawie już wszystko, ale jeszcze nie.
Tylu ludziom bym chciała jeszcze życzyć, podać rękę, uściskać.
W kuchni drożdże rosną na cudne makowce. Boski gdzieś po lesie, znaczy po mieście, szuka choinki. Dzieci posadzone do siania maku z piasku, bo dostawały korby takiej, jakby zaraz miały być Święta. No właśnie. Bo przecież mają być. Tak naprawdę robią bombki z cekinów, to wystarczająco absorbująca praca. I cały czas ze sobą rozmawiają. Cóż za piękny moment.
Dziś w galerii handlowej gdy wychodziłam ogłosili alarm i zamknęli wszystko. Cała pachnąca kawą mieloną o aromacie Irish Cream myślałam już, że nawet tam zostanę do końca tygodnia. Bądź jak w filmie katastroficznym wezmę udział w jakimś pożarze czy detonacji nagłej. Nawet wyjęłam telefon, by przesłać najbliższym słowa pożegnania. Ale alarm w końcu odwołali.
Niech nam tylko nikt nie odwoła Świat. Bo to łatwo. Jedna czy druga detonacja na skutek tąpnięcia czyichś nerwów... Z powodu temperatur zaś Brat Bliźniak na pewno przyleci. I nie, żeby mu wyrosły skrzydła z powodu astronomicznej wiosny z okazji rozpoczęcia wczoraj astronomicznej zimy.
Drożdże urosły. Pora zaczyniać ciasto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz