poniedziałek, 29 lipca 2013

blackout

To teraz przyjechaliśmy na wieś Boskiego.

Ukrop nas trzymał w domu i tylko pranie schło jak wywieszone na sznurku rozpiętym na Saharze.

Boski wraca z pracy o dwudziestej drugiej, bo to jednak parę kilometrów do przejechania, po wyjściu depegacji z Trynidadu. Wolę nasz klimat, myślę, z gruntu umiarkowany.

Gdy Andy kończy jeść obiad, nagle cały świat zaczyna zwiewać. Szum jest niebywały. Wychodzimy przed dom. Błyski flesza gdzieś z góry rozświetlają poniewierane drzewa, na których jutro nie spodziewam się zobaczyc już śliwek czy liści. Dach blaszany ciekawe czy odleci na posesję, co niegdyś była gospodą, a dziś porastają zielenią ażurowe mury. Wypatruję, jak tam jesion, najwyższy i pamięta całą historię wsi, więc byłoby szkoda. Boski w slipach, miał bowiem zażyć kąpieli, leci przestawić samochód. Mówi żartem, pal gromnicę i pomysł nie wydaje mi się zły, zaniosłabym jeszcze do meliny Leszka, nad którą wisi słaba bardzo ściana. Za płotem widzę, że gałęzie szarpią druty napięcia coraz wyższego i za chwilę gaśnie światło. O. Awaria.

Trochę mruczy niebo i zapada w ciszę. Nad czarną zupełnie wsią, jak za nalotów dywanowych nad Londynem. Palimy świeczki, ciepłej wody starczy do rana, w lodówce pasztet z Pruszkowa nie doczeka śniadania.

Przynajmniej coś się dzieje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz