Dzieci mam tu w porywach do siódemki. Dziś po całej posesji nosiły namiot plażowy, zbierały granaty ze zrzuconych śliwek i nosiły na plecach wyrzeźbione przez stolarza z naprzeciwka karabiny. Nie wiem, czy to już dla uczczenia zbliżającej się godziny "W".
Pędem do kuchni wpadają po picie.
Jeszcze nie wpadłam na pomysł, jak wykorzystać ten potencjał. Przed chwilą zebrały patyki, które jesion stracił w nawałnicy, i paliły je w ognisku. Patrzyłam z daleka. Myślę, że im zasadniczo nie przeszkadzam. Powiem więcej: nie przeszkadzam celowo, w poprzek współczesnemu ideałowi dorosłego, co wkłada dzieci w basen kulkowy płacąc za godziny, byleby zapewnić kontrolowaną rozrywkę.
Ale rano, dla spokoju mojego sumienia, tłumnie poszliśmy do GS-u na lody. Zamierzam otworzyć punkt pieczenia gofrów, choć nie wiem, czy będę przez to bardziej potrzebna do szczęścia.
Próbuję w międzyczasie kuchni i prania czytać znalezioną tu książkę sprzed stu lat dla młodzieży, bo moje własne są zbyt poważne. Te przywiezione, nie te pisane, niebyłe i niedoszłe.
Jestem w okolicach czterdziestej strony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz