Chyba jednak powrót do zdrowia ogłosiłam zbyt wcześnie i zatoki się mszczą kaszlem jak seria z messerschmitta.
Akurat się skończyła cytryna i jeszcze nigdy dotąd jej brak nie był tak mocno odczuwalny.
Gdy pokasłuję i trzęsę się jak staruszka, Boski pokonuje rowerem dziesięć kilometrów na szkolenie dla swojej młodej zdolnej kadry i mówię mu: muszę rozpocząć jakiś trening kondycyjny. W końcu Andy dwa dni temu napompował mi koła w moim city bike'u.
Ale nie dziś. Dziś marzy mi się sanatorium dla gruźlików, gdzie trzeba przykrytym pledem leżeć i wystawiać twarz do słońca. Nie miałabym nic przeciwko, by mieć przy tym kajet i coś do pisania. I żeby ptaki ćwierkały, a pielęgniarka chodziła z tacą i ciepłą herbatą dokładnie co pół godziny.
I żeby to wszystko trwało chociaż dziś do południa, kiedy to wezwie mnie ZUS.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz