czwartek, 29 marca 2012

plan minimum: uśmiechnąć się do siebie

Umawiam się z Sąsiadką z dołu i jej małą córeczką na kawę, na pół godziny przed lekcją o historii polskiego muzealnictwa.

Na kwadrans przed coffeebreak zasypiam nad przepastnym artykułem o fenotiazynie na jutrzejszą lekcję o chemii. Budzę się i nie mam pojęcia, czy Sąsiadka już była czy dopiero przyjdzie - to po tym, jak przypominam sobie w ogóle, jaki dzień tygodnia.

Sąsiadka przychodzi na dziesięć minut przed uczennicą. Uczennica przychodzi z wesołym psiakiem. Odprowadzam Sąsiadkę z kawą i córeczką na dół. Córeczka wypluwa na pożegnanie gumkę do mazania, znalezioną w naszym rozgardiaszu. Uczennica w tym czasie może podziwiać kopiec z prania, który miałam usunąć z przedpokoju w czasie tych piętnastu minut, gdy urwał mi się film.

Pocieszam się, że może być już tylko lepiej. Jadąc ze szkoły i przedszkola mijam na Alei Kasprowicza karawan z napisem: całodobowo. Potem na światłach stojąc patrzę, jak deszcz myje krzew forsycji. Dziwię się, dziwię się że wszyscy tacy wychyleni ku przyszłości przemierzamy świat. I nikt nie leży pod krzakiem forsycji, z deszczem na twarzy, żeby poczuć, żeby doświadczyć na sobie, jaka jest wczesna wiosna. Między pierwszym i ostatnim oddechem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz