środa, 4 kwietnia 2012

bike season

Sezon rowerowy zaczynam niespodzianie we wtorek nocą. Ciężko jest, gdy ma się męża sportowca, a gdy jeszcze sportowcami są Sąsiedzi z Dołu - ma się po prostu przerąbane.
Wyruszam więc rowerem do A od J na interwencję natury anglistycznej - przypadek jest nagły, choć przecież pacjentka chroniczna.

Boski Andy wyposaża mnie w lampki, którymi postać mą przyozdabia jak stroik nie na te święta, na które obecnie czekamy.

Latarkę czołówkę, której mam nie ściągać, zdejmuję od razu po wyjściu z bramy (wybacz, Kochanie!) i mocuję do kierownicy. Są jakieś granice obciachu. Sam brak dobrego makijażu już wystarczająco niepokojący.
Z A od J przeszukujemy komputer w poszukiwaniu plików, które po półtorej godzinie znajdują się samoistnie na kanapie. U nich bowiem wszystko działa na pilota. Nawet ogromny pająk, który zza kanapy wyłazi tuż przed plikiem. J spuszcza go w toalecie, gdy ja na skutek arachnofobii zamykam się w tej drugiej, dostępnej z salonu.

Droga powrotna trwa krócej niż powiedzenie "zabili go i uciekł". Złodziejom i innym ciemnym typom nie daję najmniejszych szans dogonienia mnie.

1 komentarz:

  1. komentarz uwiązł w wąskim gardle niemożności :)
    a Ty już wiesz o co kaman :P

    OdpowiedzUsuń