wtorek, 3 kwietnia 2012

śmierć i życie

Na pogrzeb jadę. Sama w pracujący dzień. Jeszcze się waham, ale wychodzi, że pogrzeb jest prawie całodniowy, bo Msza na drugim końcu miasta, a pochówek jeszcze dalej.

Garstka ludzi. Goła urna, samotna na ogromnym podeście z wykładziny. Dopiero przed początkiem ceremonii ktoś ubiera ją w kwiaty.

Nie, nie rozpacz, nic takiego. Pochylenie, przygarbione ramiona. Tych kilkoro bliskich osób - jakby mniejsi, jakby bardziej bezbronni. Bezradni. I nie mogą odejść od zasłoniętego na koniec kwiatami grobu, gdy już odjeżdżają profesjonaliści od usług. Nie mogę jej tak tu zostawić, mówi z takim uśmiechem przez łzy.

W domu rysuję kartki świąteczne do nocy. Bo mi się żadne nie podobały gotowe. Te narysowane zresztą też nie, ale przecież w końcu powinnam je wysłać, jakkolwiek bądź. Nie powinnam, chcę, te nitki łączące mnie podtrzymać, nawet jeśli wydają się coraz cieńsze.

Z useful skills mam zatem zdolność płakania na pogrzebie, obracanie w głowie zdań i staroświeckie podejście do korespondencji. Jak to dobrze, że chociaż boski Andy posiada dobrze wyrobiony zmysł praktyczny. Jakoś się uzupełniamy.

1 komentarz: