Taki ranek, że wszyscy na nogach. Jeszcze zajmują nas jakieś drobiazgi, drą się rajstopy, ratuje nas deska do prasowania od Sąsiadów z Dołu - ale to trudności przejściowe i nie możemy się doczekać. Po próbie w naszym M, w salonie wielkości szatni klubu trzeciej ligi, po głowie się plączą same radosne dźwięki. Boski Andy też wczoraj doznał głębokiego wstrząsu, że możemy akompaniować prawdziwej skrzypaczce i altowiolistce, które mówią językiem dla nas niezrozumiałym (tak, weźmy Kanon Pachelbela), a potem - mimo iż grają razem po raz pierwszy - odlatują na instrumentach w rewiry dla nas po prostu nieziemskie.
Miejsce ze stojakiem przypada mi za filarem, z czego cieszę się niezmiernie, bo eye contact mam tylko z zespołem i po prostu cieszymy się tym dniem, graniem, pozytywnym ładunkiem muzyki. Poza polem widzenia - kamerzyści w błyszczących garniturach, specjaliści od fotografii, i odpadł problem, co ludzie pomyślą. Wiem, że gdzieś za filarem wspiera nas Rodzina.
Boski Andy w muszce ślubnej powiada: mów mi 'maestro'. Z gitary, którą zakupiłam mu pół roku temu, nadal nie zdjął metki i rzecze, że nie zdejmie do końca życia. Żeby miał wrażenie, że ją dostaje na nowo za każdym wyjęciem z futerału.
Skakanka nie chce loków, mimo że lokówką próbujemy. Jestem o nią zupełnie spokojna. Jeśli da się zaprosić tej Przyjaźni, nic lepszego nie może jej spotkać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz