piątek, 8 marca 2013

rzeczy martwe

Pierwsze kroki w jedno przedpołudnie, jakie mamy na shopping, kierujemy do charity shopu, który trochę przypomina polskie sklepy z odzieżą z drugiej ręki. Ale w odróżnieniu od polskich*, ten ma całą ścianę książek. Schodzi nam dwie godziny z czterech, które mamy. Zdanżam przeczytać prawie całą jedną powieść, żeby zdecydować, że jednak nie warto. Za to kilka innych biorę ze sobą.

A miałam już nigdy nie powielić błędu przywożenia wiader książek z UK. Ale nawet w kolejce metra jest wiersz o czytaniu.



Boski naturalnie wsiąka w sklepie sportowym. I jako pamiątkę nabywa najprawdziwsze korki do gry na trawie.

Ja bym na pamiątkę wzięła: mokry zapach angielskiego powietrza, szelest mowy w każdym sklepie, życzliwość społecznych interakcji (ekspedienci mówią znacznie więcej niż Polacy). Dlatego właściwie nic nie kupuję. Nie ma takiej pamiątki, która oddałaby to miejsce i czas.

Z Bliźniakiem potem do nocy siedzimy. Brat uczy mnie, jak się odpoczywa brzuchem do góry z nogami też do góry. Dosłownie, bo w domu, w którym wynajmuje z przyjaciółmi pokój, w living roomie jest sofa rozkładana na prąd. Wciska guzik i już nie siedzę.

I jeszcze się śmiejemy, a przecież zaraz rozstanie. Ileż łatwiej by było, gdyby było bliżej. Ale pobyt tu uświadamia mi, że za każdym razem łatwiej stwierdzić, że jest bliżej niż myślę.

*a to migawka złapana gdzieś w sieci przez Brata. Ad rem swojskich klimatów. ;)


1 komentarz: