sobota, 9 marca 2013

z pamiętnika wędrownego nauczyciela

Na lotnisku im bliżej naszego Gate, tym bardziej polsko. Niestety większość rodaków można poznać po niedbałym stroju, siarczystym języku, lekkim niedomyciu również. Choć przecież to tylko ci, co się najbardziej wyróżniają, stąd łatwo o uogólnienia.

Pasażer, który siada za nami w tanich liniach, wygląda jakby spał na dworcach metra przez ostatnie dwa tygodnie. Na co wskazywałby i gruźliczy kaszel. Kto wie, jaką historię ma za sobą, myślę walcząc o oddech. Nikt nie ląduje w takim miejscu dlatego, że sobie wymarzył. Zapewne już jako dziecko został poinformowany o tym, że nie nadaje się do wielkich rzeczy. W odróżnieniu od mijanych w Cambridge studentów, których rodzice co roku wpłacają 9 tysięcy funtów za miejsce, zajęcia, wikt i opierunek. I na tych delikatnych twarzach, z nieco nieobecnym spojrzeniem, widać: najważniejsze, żebyś się uczył; żadnych poza tym obciążeń czy dystrakcji.

A nasz współpasażer rozmawia ze swoim kolegą. Powiem ci, że chciałbym tak mówić po angielsku jak ty. Jak robiłem na szczypiorku, to tam byli sami Anglicy, i już zacząłem coś łapać. Ale firma padła. Poszedłem na pietruszkę, a tam sami Polacy.

Jeśli ktoś zainteresowany pobieraniem lekcji u Okruszyny, aka Margaret Teacher, wracam z mnóstwem zapału, by nieść oświaty kaganek.


3 komentarze: