Bo nieraz optymistą trzeba zostać wbrew sobie. Albo wbrew koleinom, w które się wjechało, albo ktoś nam pomógł się tam znaleźć i drezyna toczy się znanym, bezpiecznym szlakiem. Jest źle i będzie gorzej, oprzyrządowanie zapewnia o tym nieustannie, kierowca przegrywa z autopilotem.
Zdarza mi się wczoraj. Od rana nic nie jest dobrze, czyli tak jak "miało być". Dzień zsuwa się ku katastrofie, choć rzec by można, że z każdą godziną jest jeszcze bardziej pod górkę. Niemal wychodzę ze skóry, by do wydarzeń dołożyć pozytywne interpretacje. Spotkanie, co miało rozjaśnić, a wychodzi się z niego skulonym jak kopnięty czworonóg. Auto pozostawione pod drzewem upstrzone ponad ludzkie pojęcie przez latający drób. I można by wymieniać powody znacznie większe. Tak trudno samemu nie stać się powodem rozwodu z pogodą ducha.
O jakże walczę. O jak mi gęsto łzy płyną w samochodzie, z dwójką dzieci na tylnym siedzeniu, gdy jedziemy szukać obuwia na wycieczkę nazajutrz. Na szczęście jest ciemno, na szczęście nic nie widać i zaraz wyschnie wszystko, i śpiewa mi radio przecież, że supergirls don't cry.
A przecież dzień opowiedziany na koniec dnia okazuje się być tylko odcinkiem w drodze. I nawet ten krótki odcinek ma kilka swoich happy endów. I powrót Boskiego do domu, po walce z całym polem liści, co spadły, bo im też zabrakło światła. I otulam kołdrą kruchą swoją wiarę, że wszystko będzie dobrze. Jak ją dobrze osłonić, nikt mi jej nie zdmuchnie.
ach te autopiloty daja czasami popalić
OdpowiedzUsuń