Stały Czytelnik wie, że stres wkładam do piekarnika. Tak więc od lat naszym wyjazdom towarzyszy zapach ciasta. Nie inaczej dzisiaj.
Odgrywam także dejavu z maszyną do szycia. Tak, pierwsze kilometry ku wyjazdowi przemierzam zygzakiem, potem ściegiem prostym. Po trzech godzinach już wiem, jak ustawić wszystkie pokrętła, żeby nić się nie rwała co piętnaście centymetrów. I nawet się boję, że rodzina wsiądzie jutro w auto, a ja ich dalej będę na tej maszynie gonić.
Boski mówi, że wolał trochę, żebym uszyła ja sama, a nie miejscowa krawcowa, bo szycie to taka praktyczna umiejętność. Po liście urzędowym Czytelnik się zgodzi, że Małżonek ma prawo się obawiać, iż w razie głodu, ognia czy wojny mogłabym sobie nie poradzić.
Ale to zupełnie mylne wrażenie. Szyć daję radę. Nie potrafię się jedynie pakować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz