Dzień nam mija zdrowotnie.
Rano u ortopedy, gdzie dowiadujemy się, że Skakanka złamała rękę. Tydzień temu. Grając z chłopakami ze wsi w nogę. Na szczęście to złamanie zielonej gałązki (niech mnie Czytelnik nie prosi o wyjaśnienia, mogę na wyraźną prośbę przesłać piękne rtg) i już prawie zrośnięte. Dwa tygodnie unieruchomienia nadgarstka i ręka będzie jak nowa.
Potem światła rampy na Grzybka. Na fotelu dentystycznym. Oczywiście nie napiszę, że nasz Dentysta Rodzinny załatał aż pięć dziur, naraziłabym bowiem na szwank opinię o jakości rodzicielskiej troski. Która już i tak nadszarpnięta, bo jak można nie zauważyć, iż dziecko ma złamaną rękę!
Wychodzimy na dwór z gabinetów grubo po południu, jak zwykle z masą postanowień. Ze szczoteczkami się nie rozstaniemy nawet w kosmosie, gdyby przyszło lecieć. Pepsi to świństwo i nie spróbujemy więcej, mimo że wakacje.
Gdy nocą ciemną udaje się nam wrócić na wieś, Skakanka pada w bety i żadna siła nie jest w stanie już jej poderwać do walki z próchnicą. Grzybek pilnie odrabia lekcję. I gdy oboje dzieci w końcu śpią, sama odkrywam, że moja własna szczoteczka do zębów została w domu.
Jakoś nie mogę się przekonać do użycia którejś z piętnastu wspólnych, stojących na baczność na półeczce nad wc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz