Rano na wsi mam myśli apokaliptyczne. Że przez kolejne pakowanie nie przebrnę o zdrowych zmysłach.
Potem w torby składam, gdy za oknem bawi się już piątka dzieci. Schodzą się powoli coraz bardziej odważnie z całej okolicy. Nie rozumiem w tej dziedzinie ostrożności (pozwolisz raz, już się od Ciebie nie odczepią). Niech właśnie się przyczepiają. Mogę dla nich gotować i nabywać cukierki. Dzieci to uśmiech Pana Boga, mogę godzinami patrzeć na ich zdrowy rozsądek, który każe im się nie zamartwiać sprawami poza własną mocą.
Ale według dorosłej odpowiedzialności - pakuję. Myślę, że gotowa jestem na zaskoczenie i brak. Tak bardzo mam dość bywania przygotowaną na każdą ewentualność. Chciałabym kiedyś tylko ze szczoteczką do zębów czekać na spotkania z ludźmi, przygody, odkrycia, czasem słońce, czasem deszcz.
Żałuję, że w domu nie zostaje żadna Zosia, która wyrzuci wszystką odzież niezabraną ze sobą i rozwiąże raz na zawsze dylematy, że może kiedyś schudnę lub przytyję, lub polubię fioletowy. Tak bardzo mi potrzeba radykalnego odchudzenia. Odchudzenia mienia ruchomego. Niechby zostało tak na jedną tylko pralkę.
PS. Szczególnie pozdrawiam René Doktorową J, która ponoć czyta okruchy namiętnie. To zawsze radość, coś podobnego usłyszeć, mimo że spektrum tematów tak ubogie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz