Film kupiłam bardzo dawno, kierując się intuicją, ze na pewno. To tego rodzaju przeczucie, które się ma od pierwszego wejrzenia, jak gdyby w okładce, tytule i opisie zobczyć skrawek jakiejś własnej wrazliwości.
Ale w czasie tak zwanym wolnym łatwiejsze jest poszukiwanie prostej strawy, wyznań zakupoholiczki, monumentalnej troi, komedii romantycznych. Az przyszedł czas na Babel.
Z kalejdoskopu obrazów, z których kazdy wart był tysiąc słów (jak czerwona apaszka na piaszczystym bezludziu, chuśtawki na placu zabaw w centrum Tokio i kołtun na głowie marokańskiego chłopca), nie wyjęłabym ani jednego ujęcia.
Nie będę więc słowami zaśmiecać tych obrazów. Dodam jedynie, ze ujęły mnie wszystkie. Najbardziej przejmująca zaś była Chieko, jasna plama żywego, nagiego ciała na tle nocnej panoramy Tokio. Ta postać i ten widok pozostanie dla mnie na zawsze ucieleśnieniem myśli Emmanuela Levinasa, który napisał, ze twarz jest bezbronna, i w bezbronności swojej domaga się odpowiedzi - response-ability. Ilekroć będę czytać, zobaczę ją, Chieko, w oprawie stali i szkła.
Babel to też mój ulubiony film. Pierwszy spośród filmów Inarritu, które obejrzałam, niezapomniany. A przed chwilą obejrzałam inny świetny film. Tym razem szwedzki "Jak w niebie". Warto było. Z innej beczki, ale jeszcze przeżywam, dlatego...
OdpowiedzUsuńNo właśnie, Inarritu. Jakbym się tak nazywała, pewnie też kręciłabym filmy.
OdpowiedzUsuń