piątek, 25 grudnia 2009

two hundred cotton buds

To bardzo niezwykła pora na pisanie bloga, zakładając, ze 98 procent (tak myślę) rodaków w kraju zasiada do świątecznego śniadania, względnie je właśnie kończy, przechodząc płynnie w fazę kawy i ciasta, czy nawet obiadu (znam, znam przypadki tak wczesnych obiadów w święta).
A ja właśnie wracam z łazienki, gdzie z wirującej pralki spadło dwieście patyczków higienicznych, oczywiście na podłogę i bez możliwości ocalenia. Pralka wiruje fragmenty pościeli i moją pizamę, czyli wszystko to, czego nie udało się usunąć z drogi wymiotującego od świtania Grzybka.
Nie, zeby wczoraj się przejadł, to u moich niejadków równie rzadkie, jak u mnie dzień bez kawy i czekolady. Raczej obstawiałabym na dwie łyzki grzybowej, które spozył na okazję wieczerzy.
Śpi teraz koło mnie. Ci, co z nami jeżdżą na wakacje i inne takie, wiedzą, że jak go brzuch boli, po protu zapada w sen zimowy. Obudzi się w okolicy późnego obiadu, gdy boski Andy wróci ze Skakanką od dziadków.
W zakrsie użalania sięnad sobą jednak nie pobijam rekordów. Nie, żebym nie lubiła chodzić w Święta w gości, bo lubię. Myślę ciepło i więcej niz zwykle o ludziach w szpitalach, tramwajach, elektrociepłowniach; na ostrych dyżurach po obu stronach okienka. Święta zdarzają się w przeróżnych miejscach i okolicznościach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz