Sting świątecznie wprowadza jakiś nastrój nieziemski w nasze jakże ziemskie M4. A ja, choć jakby nieruchoma i nie spiesząc się nigdzie, czas przeciez spędzam bardzo pracowicie. Ogarniam myślą wszystkie nieopowiedziane historie, a nawet w nagłym przypływie nostalgii wyciągam notatki, swoich dwóch, a jakże, niebyłych i niedoszłych powieści. I zdumiewam się, jak te opowieści o niemożliwych do pokonania odległościach między jednym człowiekiem a drugim, o bytach, co zaledwie próbują komunikować swoje jestestwo, zaledwie palcami dotykają rzeczywistości, które chcieliby pochwycić w ręce - jak to możliwe, że te opowieści wyszły ze mnie.
Takie mądre zdanie po angieslku zapisałam sobie w zeszycie, mając lat czternaście, w czasie jednej z zachłannych sesji wakacyjnego samouctwa, że geniusz to dziesięć procent talentu i dziewięćdziesiąt procent pracy w pocie czoła.
Dziś jakimś smutkiem napełnia mnie fakt, że nawet tych dziesięciu procent zabrakło, bym ze swoich opowieści umiała opowiedzieć koherentne, spójne historie, z początkiem i końcem. Prawdopodobnie nawet sto czterdzieści procent pracowitości nie wypełni tej luki. Zabrakło którejś śrubki w genotypie.
Ja myślę, że trzeba próbować. Tam w tej definicji talentu brakuje owej szczypty wytrwałości i drugiej - wiary w siebie, o czym z przekonaniem zapewnia Cię...
OdpowiedzUsuńA jednak hipopotamowi, co chce latać, nie pomoże i wiara w siebie. Ale dzięki, Bzie:)
OdpowiedzUsuń