Większość nieszczęść spada na mnie z powodu nałogu kofeinowego. Przypomnę czytelnikom bloga w scenerii poprzedniego portalu, ze rozbity o zderzak tira bagażnik również był spowodowany chęcią napicia się kawy.
A dziś, gdy w porze drugiego śniadania podpalam gaz pod czajnikiem, złamana zapałka pechowo szybuje w powietrzu i ląduje mi w oku prawym. Najgorsza zawsze w podobnych wypadkach pierwsza wątpliwość, czy oko jeszcze jest na miejscu i jak ja bez niego ewentualnie przeczytam zgromadzone pozycje ksiązkowe. Oko jest, poparzenie widać gołym okiem i na pierwszy rzut oka. Rodzina polewa mnie wodą i solą fizjologiczną, a ja przyspeiszam płukanie popiołu przez wylewane nad sobą rzęsiście łzy. Zanim pojadę na ostry dyzur okulistyczny, zdązam jeszcze nastawić wodę i jednak wypić tą kawę, w przypływie jakiejś dzikiej determinacji, iz nie należy się z taką łatwością poddawać przeciwnościom losu.
W akcję ratunkową zostaje zaangazowana cała rodzina w promieniu dwóch kilometrów. I tak do szpitala wiezie mnie najkrótszą drogą ciocia, dzieci pilnuje kuzyn, a na izbę przyjęć zajezdża prosto z lotniska brat bliźniak w towarzystwie rodziców. W obecności siedemnastu pacjentów i ich rodzin, w poczekalni, okazujemy sobie serdeczności. Boski Andy przysyła mi kanapki i tabliczkę czekolady oraz dropsy owocowe i nie wiem, czy to nie aby wyraz nadziei, że mnie w szpitalu zostawią.
Wracam, z przepaską na oku i obietnicą lekarza, że dwa dni poboli, a potem powinno się zagoić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz