Budzę się nocą o blizej nieokreslonej porze. Obok w łózku stwierdzam brak męza, za to obecność dwójki dzieci, co dowodzi, iz mialy miejsce jakieś przeze mnie przeoczone nocne migracje. Sprawdzam zgodność osób i kołder, i dokonuję w tej kwestii stosownych poprawek, by kazdy się wyspał zgodnie z przyzwyczajeniami oraz nie wstał z katarem z powodu odkrytych stóp. Potem próbuję zapaść w sen, ale na trzy cztery nie wychodzi, poza tym spodziewam się wkrótce budzika, a przeciez od dzisiaj się nie spóźniamy.
W tak zwanym międzyczasie próbuję wpaść na pomysł fabuły, którą by mozna w ramach, powiedzmy, stu stron zgrabnie rozwinąć i stwierdzam absolutny brak talentu w wymyślaniu czegokolwiek, co mogłoby czytelnika uwieść prostotą. Na stronie sześćdziesiątej ósmej owej fabuły, której nie mogę wymyślić nawet w zarysie, dzwonią dzwony pobliskiego kościoła i wiem, ze na pewno jest wcześniej niz myślałam i należy ponownie spróbować zasnąć. W końcu dzwoni budzik w komórce, kolejną swoją miłą melodyjką, i to ten moment, gdy robię się senna. Ostatnim wysiłkiem świadomości rejestruję myśl (autorzy w powieściach zawsze uzywają tej frazy), ze nic z naszych punktualnych postanowień, i - między dziećmi - zasypiam na dobre.
Fabuła poranka pozostaje bez odchyleń od codziennej normy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz