Auto prowadzę niepewnie, zdziwiona zielenią. Musiało mnie nie być tutaj ze dwa miesiące, pamiętam śnieg.
Trąbią na mnie i mówią niecenzuralne bardzo rzeczy, a ja te incydenty oglądam, jakby należały to tego samego porządku absurdu, co okno otwarte na skutek temperatury. Mogłabym owce z rodziną pasać w dalekim Peak District, tam może pogoda bardziej przewidywalna, a potem English breakfast tea z mlekiem na dworze, przy całkowitym braku ruchu drogowego.
Szybko wracam i postanawiam oddać bezterminowo prawo jazdy i zezłomować samochód.
Grzybek sadzi z Boskim nasionka w pokoju stołowym, bo na balkon jest jeszcze zbyt chory. Potem zlewa się kroplistym potem i zasypia z gorączką. Gdy po kilku godzinach otwiera oczy i przychodzi do nas do stołu, gdzie jemy obiad na wynos z pobliskiego baru, zapytuje: Tato, czy ja dzisiaj sadziłem te nasionka?
Dzisiaj.
O, to długo pospałem.
Synu, myślę, gdy patrzę w jakim punkcie znalazł się świat, czuję mniej więcej to samo, co Ty.
Okruszyno, i ja nie mogę się nadziwić, kiedy to tak wszystko pogalopowało do przodu... choć nie spałam chyba zbyt długo. A tu już pąki bzu? Już?...
OdpowiedzUsuńOraz taki "wypas owiec" marzy mi się po nocach:)
Podobno deszcz dopomógł, jak przylał.
Usuńojej bidulek się pochorował dużo zdrówka....
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
Usuń