czwartek, 23 maja 2013

żelazna siła woli

Życie tłumaczeniowe wymaga żelaznej siły woli. Można by porównać ze zrywaniem fasolki w dzieciństwie w czasie wakacji na wsi. Przed tobą ciągnie się szmat pola. Więc najpierw mówisz: to godzina roboty. Po godzinie oglądasz się wstecz, ale kilwaseru zaledwie na jeden metr. Góra dwa. W przerwie robisz jeszcze pięć innych pilnych rzeczy, myśląc o innych pilnych. Co zwłaszcza jest dotkliwe, gdy zapomniało się o nadaniu statusu pilności i dzieci skończą bez czystych spodni.

W kolejnych przerwach zaglądasz na fejsbuka i za każdym razem wychodzisz z poczuciem, iż miejsce to nie umywa się nawet do kina, mimo że wytwarza tak wiele treści i iluzji - w tym także iluzji związków międzyludzkich, jakie kiedyś dawało sąsiedztwo, a zatrudnionym w biurze - daje biuro.

Tematycznie nieustanna dywersyfikacja, choć zlecenia jakby gonią życie. Parę tygodni temu, gdy Znajomy Ksiądz z Polski z redakcji alternatywnego bloga wylądował w Nowej Zelandii, przyszło zlecenie tłumaczenia swetrów z merynosów. W tym tygodniu, gdy Skakanka ze swoją drużyną na turnieju piłkarskim, a Boski prowadzi mecz chłopców w przedszkolu - tłumaczę stroje piłkarskie, dresy, getry, arcysportowe kurtki i piłki również do futsalu.

Szukam żelaznej siły woli i znajduję ją z trudem. Siedzi z figlarnym uśmiechem pod biurkiem, nieudolnie chowając za plecami baton z czekoladą. Zapytana o solidarność z moimi wyzwaniami, odpowiada mi, że ma ostatnio dosyć wyzwań i wolałaby układać puzzle. 

Ale o tym jutro.

1 komentarz:

  1. O, jednak prócz blogemki jest tu jeszcze jakiś wciągający blog :-)))))))).

    OdpowiedzUsuń