czwartek, 9 stycznia 2014

wojenna zawierucha

Znalazłam się chwilowo poza metaforą i porównaniem, poza możliwością nawet poprawnej składni, w miejscu zwanym potocznie wykończeniem. Jest to ten rodzaj wykończenia, w którym nawet sen gdzieś w kluczowym momencie zmyka, mimo że tak potrzebny. Więc trudno gonić słowa. A gdzie dopiero zdanie, niejednokrotnie złożone.

Patrzę na ciasto drożdżowe zagniecione na rogaliki z makiem, na drugie śniadania do szkoły, bez alergizujących Skakankę jajek, i myślę jak to dzieło doprowadzić do końca. Gdy w głowie szum, za godzinę występ rodzinny na wieczorze kolęd w szkole Grzybka, bardzo zaległy telefon za granicę do spodziewanego w przyszłym tygodniu gościa, co go nasze progi mogą wprawić w stupor chyba tylko. I nie wiem, czy szwadron sprzątaczek, hydraulików i  kafelkarzy coś by zaradził, by przyjąć tak, jak by się chciało.

I wydaje mi się, że tylko sanitariusze mogliby mnie z pola bitwy wynieść i umieścić w szpitalu jakimś polowym, gdzie zakopana w białą pościel spałabym trzy doby bez przerwy, za oknem byłaby wiosna, padałaby plackiem słońca na brzeg poduszki, cicho, żeby mnie nie obudzić.

Może to jedno chociaż na jawie mamy, wiosnę. Ciepło, 13 stopni, i słońce często wygląda. Jednak z powodu niedospania marznę i trzęsę się jak listek osiki w o jednej warstwie za dużo. Jak starowinka, co nawet latem w palcie.

4 komentarze: