środa, 8 lutego 2012

róża

Niektórzy poszli na film i po nim zamiast słów zamieścili tylko zwiastun, co w pełni rozumiem.
Bo to i taki film, że słowa się kończą.

Boski Andy nie chce oglądać ze mną Ogrodu Luizy z Dorocińskim, i mówię, jak nie chcesz Dorocińskiego-opiekuńczego gangstera, to chodź, pójdziemy na Dorocińskiego-AK-owca. A boski o tych czasach czyta wszystko, co jest, od tylu już lat, więc chętnie przystaje.

Ale nie, film nie ma w sobie nic z czasu honoru. Trochę odpowiada mi na moje próby wyobrażenia sobie śląskiej rodziny Volksdeutschów, którzy po wojnie spali w pokoju, gdzie my śpimy, jak jedziemy na wieś, zanim ich wysiedlili. Kobieta z dziećmi. Mąż za donoszenie na Polaków umierał w tym czasie w obozie przejściowym NKWD.

Ale to też nie najbardziej, nie tylko dlatego, że u nas na wsi Śląsk, a tam Mazury.

Najbardziej ten film jest o dźwiganiu z kolan. Godności kobiety. I może jeszcze o tym, jak człowieczeństwo rodzi się bez dekoracji, na poziomie podłogi. Dalej by trzeba w innym języku, bo głos więźnie.

1 komentarz:

  1. Czas honoru to takie trochę głaskanie widza po głowie. Mimo niewątpliwie trudnego tematu i mojego uwielbienia serialu - to film na niedzielny wieczór z rodziną. Na Róży widz dostaje w pysk (sorki) już w pierwszej scenie.
    Warto jednak było tak oberwać.

    OdpowiedzUsuń