niedziela, 16 czerwca 2013

skutki uboczne strefy kilmatycznej

W ciągu ostatnich dwóch lat moje życie odzieżowe uprościło się do kilku ulubionych. Noszonych i pranych na zmianę. Więc kompletny brak rozterek, "co z czym dzisiaj." Nie, że byle jak. Raczej te godniejsze rzeczy, by nie czekały w szafie na emeryturę - ich czy moją.

Więc pod trzema bieżącymi bluzkami znajduje się stos tych, co do niczego nie pasują, tych, co się "skurczyły" lub kupione zostały z zamiarem radykalnego schudnięcia do rozmiaru 34, lub czekają na odsuwaną od wieków przeróbkę. Frustrację z powodu tej piramidy nieskatalogowanych, acz darzonych sentymentem ubrań, jakoś można by z dnia na dzień przeżyć, gdyby nie zmiany sezonów.

Gdy zima i lato mają się zamienić pólkami, zapadam na całkowitą niemoc. W chwili zwycięstwa nad nią wyciągam z szafy wszystko. Ponieważ zwycięstwo jest chwilowe, po nim wszystko zajmuje wszystkie powierzchnie płaskie ponad podłogą, choć i podłogę też. Z Boskim wczoraj zamieniliśmy zdanie na temat tego, że moja kolekcja letnio-zimowa okupuje od tygodnia krzesła, fotele, regały i pudła na klocki dzieci. Więc dziś wieczorem, jak zręczny matador, wyzwałam ją na pojedynek. Również doprowadzające do szału pojedyncze skarpetki, paski od nieistniejących już spódnic i płaszczy oraz rajstopy nigdy nie wiadomo czy całe.

Wyrzuciłam wiele, choć ciągle brak mi zdecydowania, by wyrzucić wszystko poza trzema sukienkami. Może przy zamianie lata na zimę.

I pomyśleć, że mieszkając w strefie równikowej, nie miałabym tego problemu.


1 komentarz: