Miałam przedwczoraj zostać pierwszym pilotem ekspedycji międzyplanetarnej. I pierwszy raz w życiu pojechać samodzielnie, z zaufaniem do mnie nadludzkim Boskiego, za to bez jego skądinąd sympatycznych uwag dotyczących stylu wylatywania z ronda na zbyt dużym przełożeniu czy trzeciej prędkości kosmicznej na łuku (obiektywnie był to trucht dziadka).
Zrobiłam wszystko, co trzeba. Wstałam. Nakarmiłam dzieci i koty. Koty nawet bardziej, bo z widokiem dwudniowej nieobecności na wsi, wyrzuciłam im z lodówki całe jedzenie, by nie doznało uszczerbku. Lodówka bowiem pamięta pierwszy lot Łajki, a możliwe, że ten sam kosmodrom ją stawiał co i rakietę, bo made in USSR.
Wówczas okazało się, że są problemy na planecie docelowej, odległej o całe 100 km, do których pokonania zebrałam wszystkie swe siły psychiczne i fizyczne (co razem dało dobrą formę truchtającego dziadka). I że dzieć jej Wysokości Doroty Honoraty tam panującej nadal niedomaga. Więc znaleziony w swoim nie-bardzo-smart fonie GPS mogłam spokojnie zupełnie zezłomować. I udać się z dziećmi do sklepu wielobranżowego celem. Zapełnienia lodówki, którą zjadły koty.
Lodówka zaś z epoki Łajki stała sie leit-motivem dnia i dzisiejszego. Ponieważ gospodarze wyrzucają jedynie przedmioty, których śmierć stwierdzono dopiero po choćby i 88. reanimacji, lodówka jeszcze nie uzyskała świadectwa zgonu. Pamiętam czasy, gdy stała w naszym miejskim mieszkaniu. Kiedy mierzyłam jej temperaturę, miała 14 stopni. Więc co teraz, po latach. Uległa sklejeniu lodem bez możliwości otwarcia i dziś ją spod lodu wykuwam, myśląc, jak by tu z pomocą wynalazczego Grzybka przerobić ją na rakietę. Którą ewentualnie można by podjąć eksplorację przestrzeni poza wioską. Na początek bezzałogowo, potem może kotem, na końcu samodzielnie.
Dosiu, obserwuj horyzont.
Okruszyno - obserwuję i ciągle Ciebie wyczekuję :)
OdpowiedzUsuń