sobota, 10 sierpnia 2013

zmierzch

Przychodzi do mnie sąsiadka. Słabiutka. Osiemdziesiąt lat. Ale zawsze elegancka i w pierścionku. A przecież całe życie na wsi. I to jakie.

Całą noc prawie nie spałam, opowiada. Prąd wyłączyli, dodaje. Ustalamy godziny, byłam tego nocnym naocznym świadkiem, gdy zastanawiałam się, co się uda ocalić w lodówce wyprodukowanej jeszcze w ZSRR. I z prądem ledwo zipie, co dopiero bez.

Sąsiadka co parę zdań dzisiaj płacze, to nie zdarzało się kiedyś. Ludzie starsi i chorzy (kiedyś wszystko mogłam, a teraz... - i łzy lecą) zapadają także najwyraźniej na depresję, co towarzyszy dłużyźnie nikomu niepotrzebnego subiektywnie życia. Potem płacze, gdy wspomina młodość i dziewiątkę dzieci, które przeżyły z urodzonych dziesięciu. I męża, co pił i bił, aż się nie opamiętał. I jak się spalił ich pierwszy dom. I po miesiącu od tego wydarzenia dowiedziała się, że spodziewa się kolejnego dziecka, i wracając od lekarza płakała bardzo, że ona tego teraz nie przeżyje, a jak mąż się dowie, to ją już zupełnie zatłucze. I wtedy dzieci, niektóre już dorosłe, oblepiły ją jak kiście winogron i zaczęły się cieszyć, że będzie siostra albo brat. A mąż nie zrobił jej żadnej przykrości przez całe dziewięć miesięcy (żywię nadzieję, że i potem).

Sąsiadka zawsze była jak promyk słońca i tak bardzo mi żal jej, gdy nadstawiam ręce po te jej łzy. I nic nie mogę, zamieniam się tylko w słuch.

Znowu nic nie mogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz