Ponieważ Boski ma wczoraj work at home na wsi, ja dostaję pierwsze od pięciu tygodni z okładem wychodne bez dzieci. W dodatku pod naszą śliwką ląduje rodowity Anglik, choć nie pilot RAF, za to konstruktor silników odrzutowych, ucieszony, że ktoś na wiosce mówi w języku Szekspira. Jakże to zbliża ludzi, co minutę temu się jeszcze nie znali.
I gdy z żoną pytają, co zamierzam, odpowiadam, że ME time. Że wyprawa na ciuchy do pobliskiego miasteczka. I w ogóle. Choć w sumie sąsiadka przychodzi prosić o kupno kurczaka. Więc w ciuchy zaplącze się drób, cóż zrobić. Ale też biorę listę podręczników Skakanki. I spis wyprawki Grzybka.
Gdy zajeżdżam, termometr w aucie pokazuje 33 w cieniu i nie wiem, czy nie wykorzystać tych trzech godzin na słuchanie muzyki w klimatyzowanym pomieszczeniu. Znaczy w samochodzie. Zwłaszcza że mój afrykański Simon leci.
Znalezienie plastelin, podręcznika do plastyki (zawał i wylew, 40 złotych polskich), pióra wiecznego zajmuje wieczność. Myślę, może lody, ale może wracając. W sklepie z ciuchami wytrzymuję całe trzy minuty i już nie pamiętam, czemu się cieszyłam na myśl. A przecież jeszcze nie dogoniłam kurczaka. Wracam szosą miękką jak plastelina nabyta sztuk dwie.
Po południu rodowity Anglik opowiada o testowaniu silników odrzutowca. Ze specjalnego pistoletu wystrzeliwuje się do nich kurczaki. Żeby sprawdzić, czy żywy ptak nie zepsuje. Raz pistolet sprzedano do USA i szybko był telefon, że użycie go doprowadziło do całkowitego zniszczenia nowego modelu silnika. W czasie czynności wyjaśniających okazało się, że Amerykanie zapomnieli rozmrozić. Kurczaka.
A tutaj - co sobie kupiłam w trakcie ME time. Jak widać, w tej dziedzinie też mam tyły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz