A przecież szycie kojarzy mi się z przetrwaniem. W czasie wojny, dajmy na to, w czasie biedy i głodu - można mieć dyplom Harvardu, a bez umiejętności szycia można zostać gołym i wesołym. Więc szyjąc rozmyślam sobi, o tych wszystkich kobietach, co szyciem ratowały dzieci, zarabiały, reperowały domowy budżet i jak kobieco w sumie wyglądały, w sweterku i kołnierzyku, lekko pochylone nad maszyną, choćby taką, co ją napędzać trzeba było pedałem z kołowrotkiem. Ale gdy nitka mi się rwie, gdy halkę wszywam, zmniejszam, zwiększam, a na koniec wycinam tylko po to, by w końcu stwierdzić, że jednak się przyda, wspominam też szycie mojej mamy. Nie była to błękitna rapsodia, nie były to wprawki z zabawy w krawiectwo, gdy łucznik co godzinę stawał dęba - łamały się igły, spadał pasek klinowy, rwała się nitka albo ścieg szalał. Albo prawa strona doszyła się do lewej w dużej partii zszytych stron, co miały byćgotowe na za godzinę. I wtedy ta maszyna wydawała mi się katowskim pieńkiem, i ile by człowiek dał wtedy, by poszybowała przez okno ku stacji kosmicznej NASA i mamę od siebie uwolniła.
Więc gdy boski Andy się zżyma, że ja przy szyciu, mówię: być może, gdy się w końcu nauczę i zamek kryty nie rozminie się z drugą połową, taki fach kiedyś bardziej nam się przyda niż angielskie słówka.
Tez to zawsze twierdzilam, trzeba posiąść umiejętności na wojnie niezbędne. Szyć, albo pole mieć, albo ciasta piec, np. z marchwi.
OdpowiedzUsuńwieczorny
Weźmy żydowskich imigrantów z Europy wschodniej do Stanów Zjednoczonych pod koniec XIX w. - szyli i ubierali całe metropolie Amerykanów.
OdpowiedzUsuńMuszę się doszkolić w zakresie ciasta z marchewki.