Po świątecznej błyskawicznej grypie nie mogę jakoś sił zebrać, a wyzwania ciągle nowe i jak zwykle spiętrzone. Czytelnik zapewne, żyjąc własną, nie chciałby tutaj o cudzej prozie życia czytać. Że dajmy na to rozliczenie roczne dało wynik czterech godzin snu i plątania języka w dniu dzisiejszym, albo że przygotowania do wyjazdu mieszają się z pracą zawodową, skutecznie ją paraliżując. A przecież mogłabym nie popadać ze skrajności w skrajność, z łoża boleści w bieg przez płotki, i życie mogłoby toczyć się w benedyktyńskim trójpodziale: osiem godzin na pracę, osiem na sen i osiem na odpoczynek. Po obiedzie opadać z herbatą (nie zaś kawą, co ma zdechłą szkapę poderwać do biegu) na szezlong z koronkową poduszką i przez kwadrans zatracać się w braku poczucia winy i obowiązku. Mógłby mnie nawet tak uwiecznić jakiś James Tissot i zostałabym już do końca dziejów Madame Okruszyną podczas sjesty, sławną nie dla tłuczonych w dzikim ferworze kotletów, nie dla uczniów wyksztalconych równo z każdej strony, ale dla czasu wolnego.
Choć teraz przypominam sobie, że inny malarz wiktoriański, Richard Redgrave, namalował obraz zatytułowany "The Poor Teacher". Obejrzyjcie sobie oba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz