Gdy sięgam pamięcią wstecz, podobne wypadki przecież miewały już miejsce. Weźmy na przykład ten, gdy po trzech latach życia zakonnego, obfitującego w szorowanie, gotowanie, karmienie kur, zrywanie jabłek po sadzie, wożenie gruzu taczką, noszenie pustaków i wiader z szamba, a także malowanie okolicznościowych papeterii, szycie stuł i haftowanie ornatów, zostałam wysłana na studia teologiczne na fakultecie w niewielkim mieście w nowo powstałej diecezji. Ze współsiostrą studentką ceniłyśmy sobie wielce te wyjścia na zajęcia, notowanie i słuchanie (mimo że współsiostrze przewlekle chorej zdarzało się zasnąć w pierwszej ławce na wykładzie), jak również przerwy śniadaniowe w czasie których – dla odmiany od życia domowego – nie obowiązywało silencium sacrum.
Po trzech tygodniach jednak dopiero co zaczętego życia studenckiego miał miejsce przykry wypadek. Opuszczając piętro fakultetu jako ostatnie, by realizować ducha daleko posuniętej oszczędności (bieda w żeńskich zgromadzeniach bywa wielka i trudna do przetrwania) - zgasiłyśmy światło przed wejściem na schody. I wtedy ja z tych schodów spadłam, skręcając nogę w taki sposób, że pękła torebka stawowa, a kość strzałkowa się złamała.
Zdarza się. Założono gips. I wtedy zaczęło się najgorsze. Nieruchomość. Odpoczynek. Nierobienie. Nauka chodzenia o kulach. Nauka chodzenia o kulach po schodach. Odstawianie krzesła w refektarzu przez siostry starsze wiekiem. Pouczenia, że o kulach nie wolno biegać. Nie wolno wychodzić na spacer na mróz bez kurtki (tak, bo potem już grypa za grypą i do gipsu dołożyło się leżenie w potach).
Nic dziwnego, że gdy tylko gips zdjęto, natychmiast po powrocie do domu (bez jednego buta, dodam tylko, bo nie wzięłam na zmianę po gipsie) włączyłam się w przedświąteczne porządki. Pod dwóch dniach mycia podłóg noga spuchła jak bania, a na dzień przed Wigilią na ostrym dyżurze wsadzono mnie na wózek inwalidzki i założono gips z powrotem. Po schodach do domu wnosił mnie pan Wiesiek, szef ekipy remontowej, która stacjonowała w naszym domu od półrocza. Potem otrzymałam zakaz opuszczania celi, i mogłam już tylko wieszać na drzwiach kartki: Siostry, módlcie się za mnie. Nierobienie jest bowiem gorsze niż robienie czegokolwiek, myśl o czasie straconym bezpowrotnie – nie do zniesienia.
Były bonusy. Msza odprawiona przy moim biurku w dzień świąteczny, żeby nie było mi smutno. Zostanie matką generalną (w wyniku demokratycznych wyborów) w Święto Młodzianków, gdy wszystko w domu jest do góry nogami i przełożone zamieniają się rolami z siostrami szeregowymi. A także czas na naukę przed sesją egzaminacyjną, gdzie wszystkie przedmioty musiałam poznać wyłącznie ze skryptów.
Więc duch stachanowca, wiecznie niespokojnej Marty, nie jest odkryciem życia rodzinnego. Nie ma na co zwalić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz