Miało być jak w Karmelu w Echt.
Miałam kontemplować złożone prawdy, wytwarzając seryjnie drobiazgi na jarmark. I ciszy byłabym bezbrzeżnie pełna, z tej ciszy rodziłoby się życie z namysłem i fokus na każdym człowieku, co wchodzi w kadr.
Jestem bowiem zwolenniczką rozwiązań idealnych.
Jest rejwach nie do opisania, wietrzenie zarazek na przemian z grzaniem nóg, drugie danie na opak z pierwszym i czosnek wielopostaciowy. Przedmioty, ludzie, wydarzenia w bezpostaciowym chaosie, chociaż nie - w natłoku, głównie w czterech ścianach, co się opatrzyły przez lata pracy w home office.
Niniejszym dziękuję Rodzicom moim, którzy wczoraj przyszli, żebym ja wyszła. Nie wyszła właściwie, ale wybiegła. I przebiegła kawałek, mijając w ciemności i mgle innych, którzy wiedzą, dlaczego biegną, choć osobom postronnym może się to wydawać niepotrzebne, niebezpieczne, dziwne.
Gdy Boskiemu mówię, gdzie dobiegłam, odpowiada, że jego przełożony z Francji, co biega ultra-maratony, nigdy nie widział kobiety płaczącej ze zmęczenia na takim biegu. Mężczyzn, którzy padają - i owszem.
Ale przecież ultra-maraton to musiałby być chyba razy piętnaście czy ile. A ja zawsze zostanę jedynie czempionem własnej, osobistej kategorii. Każdy metr to zwycięstwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz